Nie od razu udało mi się pokochać moją teściową. A raczej – bardzo się starałam. Jesteśmy zupełnie różne. Ona – surowa, racjonalna, powściągliwa. Ja – łagodna, pełna pasji, z duszą na dłoni. Ona uważa, że kobieta powinna mieć „poważną pracę”, że tort to błahostka, a zawód cukiernika to fanaberia. A ja wierzę, że przez desery można przekazywać uczucia i sprawiać ludziom radość.
Kiedy jej mamie – babci mojego męża – stuknęła osiemdziesiątka, chciałam dać jej prezent prosto z serca. Nie kupne słodycze, ale tort przygotowany z miłością. Spędziłam cały dzień w kuchni: piekłam puszyste blaty, robiłam krem z prawdziwej śmietany, ozdabiałam świeżymi owocami i czekoladowymi kwiatami. Ten tort nie był tylko deserem – był symbolem mojego szacunku i ciepła.
Pojechaliśmy w gości. Babcia Stanisława – dobra, krucha, ale bardzo pogodna kobieta – była wzruszona. A teściowa, rzucając okiem na tort, tylko się uśmiechnęła z ironią:
– Oczywiście. Ładnie jak na wystawie. Tylko że babcia nie może takich rzeczy – sama chemia. Trzeba było zwykłe ciasto upiec, bez tych udziwnień.

Schowała mój tort do lodówki. Nie pokroiła. Nie postawiła na stół. Zamiast tego podała swoje, proste ciasto i przez cały czas podkreślała, że jest „domowe, naturalne, bez modnych ozdóbek”. Było mi tak przykro, że ledwo powstrzymywałam łzy. Ale milczałam – nie chciałam psuć uroczystości.
Wieczorem, kiedy wróciliśmy do domu, opowiedziałam wszystko mężowi. Westchnął tylko:
– Zosiu, nie przejmuj się. Mama po prostu taka jest. Nie chciała cię zranić.
Ale mnie bolało nie do zniesienia. Bo w ten tort włożyłam nie tylko składniki i pracę – włożyłam cząstkę siebie. A jej słowa i gest jakby to wszystko podeptały. Czułam się upokorzona i niepotrzebna. Nie chciałam już robić nic ani dla niej, ani dla babci.
Minął tydzień. Starałam się zapomnieć. Ale któregoś dnia zadzwonił telefon. To była babcia Stanisława.

– Zosieńko… – powiedziała drżącym, ale ciepłym głosem. – Jednak spróbowałam twojego tortu. Po cichu. Był przepyszny. Tak smaczny, że zostawiłam sobie kawałek na potem. Dziękuję ci, kochana. Jesteś bardzo dobrą dziewczyną.
Nie powstrzymałam łez. Ale to nie był już płacz z bólu – to była ulga. To, co zrobiłam, zostało zauważone. Usłyszane. Przyjęte.
Kilka miesięcy później odważyłam się otworzyć swoją małą cukiernię. Nie kawiarnię, ale pracownię – przyjmowałam zamówienia, robiłam tylko na specjalne okazje. Wszystko powoli, z miłością. I wiesz, kto został jedną z pierwszych klientek?
Teściowa.

Któregoś dnia przyszła do mnie z pożółkłym zdjęciem:
– To nasz tort weselny. Myślisz, że dasz radę go odtworzyć? Mamy z ojcem rocznicę. I chcę, żebyś to właśnie ty go zrobiła.
Wtedy zrozumiałam jedno: jeśli idziesz przez życie z dobrem – ono wraca. Nie od razu. I nie zawsze od tych, od których tego oczekujesz. Ale zawsze wraca.
Dziś już się nie obrażam. Po prostu robię swoje. Z miłością.