– Proszę, weź to.
Zmięty banknot tysiącdolarowy spada na kuchenny stół i zastyga na samym jego brzegu, jakby zastanawiał się, czy spaść na podłogę.
Patrzę na nią, potem na Stasia. Zapina już swoje nienaganne spinki do mankietów, odbijające się w lśniącej fasadzie mebla.
– Myślę, że na kilka dni ci wystarczy. Nie żyj w luksusie.
Nie patrzy na mnie. Jego uwaga jest skupiona na własnym odbiciu. Podziwia siebie – człowieka sukcesu, hojnego, pobłażliwego. Męża, który wspiera swoją krnąbrną żonę.
Bez słowa biorę rachunek. Papier jest cienki, prawie nieważki. W jego świecie to kurz. W moim, który on dla mnie zdefiniował, jest miarą mojego istnienia na następne czterdzieści osiem godzin.
„Dziękuję” – mój głos jest spokojny, niemal bezgłośny.
Stas uśmiecha się i w końcu odrywa się od spinek do mankietów.
– Przynajmniej raz mogłeś powiedzieć coś innego. Mógłbyś mnie zaskoczyć. Chociaż o czym ja mówię?
Podchodzi do mnie i całuje mnie w skroń. Protekcjonalny, zimny pocałunek. Pachnie drogimi perfumami i władzą.
Władzę jaką ma nad swoją firmą, nad swoimi podwładnymi i nade mną.
„Spóźnię się” – mówi od drzwi. „Nie musisz gotować obiadu, zjem z moimi partnerami”.
Drzwi zatrzasnęły się z hukiem.
Stoję pośrodku ogromnej kuchni, w której pachnie tylko cytrynowym środkiem czyszczącym. W dłoni trzymam tysiąc rubli.
Podchodzę do okna. Na parkingu jego czarny mercedes płynnie wyjeżdża z bramy. Zniknął.
Prostuję ramiona. Zrezygnowany wyraz powoli znika z mojej twarzy, niczym teatralna maska. Rzucam rachunek z powrotem na stół. Odkładam go.
Idę do biura, jedynego pomieszczenia, do którego Stas prawie nigdy nie zagląda, uważając to za „moje kobiece hobby”. Otwieram laptopa. Na ekranie nie ma żadnych stron z przepisami. Są tylko wykresy.
Pulsujące zielone i czerwone linie, kolumny liczb, pasek notowań. To nie chaos.
To jest poezja. Poezja matematyczna, którą rozumiem lepiej niż słowa miłości, których nigdy nie słyszałem.
Akcje jego spółki Stroy-Imperial spadły dziś o 0,7%. Dla niego to nic nie znaczy. Nawet tego nie zauważy. Najprawdopodobniej odliczy to od zmienności rynku i zapomni o tym do południa.
Ale znam przyczynę. Doszedłem do tego tydzień temu, analizując raporty ich nowego kontrahenta. Dziura w bilansie, której nikt nie zauważył. Aż do teraz.
Moje palce śmigają po klawiaturze. Otwieram rachunek maklerski. Liczby na nim sprawiłyby, że Stas by się zakrztusił porannym espresso.
Złożyłem zlecenie kupna. Duże. Na tyle duże, że mój udział w jego firmie przekroczył kolejny, znaczący procent.
“Kupić”.
Naciśnięto przycisk. Transakcja została wykonana.
Odchylam się w fotelu. Po drugiej stronie miasta mój mąż będzie negocjował kontrakty warte miliony dolarów, nieświadomy, że jego największy atut, jego własne imperium, powoli, ale nieubłaganie zmienia właściciela.
I pójdę do sklepu. Kupię sobie najdroższe ciastko i kawę w papierowym kubku za jego tysiąc. I zjem to prosto na ulicy, patrząc na gwar miasta. To moja mała, ironiczna nagroda. Za dobrze wykonaną robotę.
Staś wrócił wcześniej niż zwykle. Słyszałem, jak z impetem rzucił klucze o szklaną półkę w korytarzu – pewny znak złego humoru.
Wyszedłem z biura, przybierając swój zwykły, cichy, mysi wygląd. Stał przy panoramicznym oknie w salonie, z poluzowanym krawatem.
— Czy coś się stało?
Odwrócił się gwałtownie. Jego wzrok był ciężki i gniewny.
— Stało się. Wspólnicy dziś trochę mi na nerwy wpadli. Nasze akcje trochę spadły. Wszyscy się zdenerwowali.
Powiedział mi to, ale patrzył przeze mnie. Byłam tylko wygodną powierzchnią, w którą mógł uderzyć pięścią swoich emocji.
„A może to tylko wahania na rynku?” – zasugerowałem cicho.
– Co ty o tym wiesz? – warknął. – Całymi dniami siedzisz w swoich planach, jak pająk. Gdyby tylko był w tym jakiś sens.
Milczałem. To była część gry. Pozwoliłem mu się wyładować.
– A skoro o tym mowa – krążył po pokoju. – Czasy są teraz ciężkie. Będziemy musieli ciąć wydatki. Najpierw twoje. Od jutra dostaniesz połowę tego, co na dom.
Zatrzymał się, czekając na moją reakcję. Bunt, łzy, błaganie. Cokolwiek, co potwierdziłoby jego moc.
Zatrzymałem się i ostrożnie dobierałem słowa.
– Stasiu, nie o tym mówię. Pomyślałem sobie… może nie chodzi o rynek? Przypadkowo zobaczyłem doniesienia o nowym wykonawcy, „Vertical”.
Myślę, że mogą mieć problemy z płynnością. To może zagrozić całemu projektowi.
Zamarł w pół zdania. A potem się roześmiał. Głośno, szyderczo.
— Ty? Widziałaś raporty? I co z nich zrozumiałaś, geniuszu finansowy? Liczby są niezłe? Nie wtrącaj się w cudze sprawy, Anyo. Nigdy.
Twoim zadaniem jest pilnowanie domu i nie przeszkadzanie mi, kiedy przyjdę. Nawet tego nie potrafisz ogarnąć.
Podszedł blisko mnie.
— Jeśli jeszcze raz usłyszę, jak gadasz o „płynności” albo o innych bzdurach, które wyczytałeś w swoich głupich artykułach, zabiorę ci też laptopa. Zaczniesz czytać książki kucharskie. To twój poziom. Rozumiesz?
Nie czekał na odpowiedź. Odwrócił się i poszedł do sypialni, trzaskając drzwiami tak mocno, że szyba w kredensie zadrżała.
Zostałem sam na środku ogromnego salonu. Upokorzenie nie było gorące, było lodowate. Nie paliło, lecz mroziło, zmieniając emocje w czysty, ostry kryształ zimnej kalkulacji.
Dał mi po prostu carte blanche. On mnie po prostu nie słucha. On mnie nie dostrzega. Jestem dla niego tylko meblem. A meble nie potrafią zarządzać korporacjami.
Wróciłem do biura. Tym razem otworzyłem nie tylko terminal maklerski. Otworzyłem zamknięte fora inwestorskie, zacząłem szukać kontaktów do mniejszościowych akcjonariuszy Stroy-Imperial i przekopałem się przez jego zarząd.
Samo kupowanie akcji zajmuje dużo czasu. To gra obronna. Dał mi powód do ofensywy.
Po dwóch godzinach poszukiwań znalazłem to, czego szukałem. Nazwisko jednego ze starych wspólników jego ojca, którego Stas bezceremonialnie wyrzucił z interesu kilka lat temu, zabierając mu udziały za bezcen.
Ten człowiek żywił urazę. I najwyraźniej nadal posiadał niewielki, ale bardzo ważny pakiet akcji. Pakiet, który mógł stać się „złoty”.
Znalazłam jego numer. Moje palce zawisły nad przyciskiem połączenia. To był nowy poziom. Ryzykowny. Ale śmiech Stasia wciąż dźwięczał mi w uszach.
Nacisnąłem przycisk połączenia.
– Wiktor Iwanowicz? – Mój głos brzmiał niezwykle stanowczo. – Mam na imię Anna. Dzwonię w sprawie aktywów firmy „Stroj-Imperiał”. Jestem pewna, że mamy wspólne interesy.
Po drugiej stronie linii zapadła cisza. Słyszałem tylko oddech starszego, ostrożnego mężczyzny.
„Słucham cię” – powiedział w końcu.
Umówiliśmy się na spotkanie następnego dnia. W bezosobowej kawiarni w centrum, gdzie nikt nie zwróciłby na nas uwagi.
Spędziłem cały wieczór i pół nocy na przygotowaniach. Przeniosłem kluczowe dane na zaszyfrowany pendrive, zrobiłem kopie zapasowe w chmurze.
Nie przygotowywałem po prostu rozmowy, przygotowywałem prezentację przejęcia. Z liczbami, prognozami i jasnym planem działania.
Staś wrócił do domu wściekły. Problemy z Vertikal, które przewidywałem, wyszły na jaw. Kontrakt był zagrożony, inwestorzy panikowali. Akcje spadły już o pięć procent.
Nie krzyczał. Wszedł do mieszkania z przerażającym spokojem.
„Gdzie byłeś?” zapytał, chociaż nigdzie nie byłem.
– W domu, jak zwykle.
– Nie kłam! – Jego głos załamał się w pisk. – Pachniesz kawą. Gdzieś się włóczyłeś!
Nie szukał logiki. Szukał kogoś, kogo mógłby obwinić. Jego wzrok powędrował po pokoju i zatrzymał się na drzwiach mojego biura. Szarpnął je.
Zamarłam. Pierwszy raz widziałam go w takim stanie – na skraju załamania nerwowego.
Podszedł do mojego biurka i zobaczył mojego otwartego laptopa. Ekran zamarł, wyświetlając wykres spadków jego akcji. Nie rozumiał szczegółów, nie widział liczb na moim koncie. Widział tylko to, że obserwuję. Byłem tego świadomy.
– Och, ty… – syknął. – Pająku. Siedzisz tu i bawisz się moimi problemami? Czy już uznałeś, że jesteś najmądrzejszy?
Chwycił laptopa.
„Stas, nie” – powiedziałam chłodno. Wszystko we mnie się ścisnęło, ale nie ze strachu. Ze świadomości, że to koniec. Punkt, z którego nie ma powrotu.
“Nauczę cię, co powinna robić żona!” ryknął i rzucił laptop na krawędź stołu.
Rozległ się chrzęst plastiku. Ekran zrobił się czarny. Upuścił na podłogę to, co zostało z mojego narzędzia roboczego, i podeptnął je. Więcej chrzęstu.
„To twój poziom!” – warknął, ciężko dysząc. „Rozumiesz?”
Stał nade mną, ogromny, wściekły, spodziewając się zobaczyć łzy, histerię. Ale ich nie zobaczył.
Powoli spuściłam wzrok na gruz na podłodze. A potem podniosłam go i spojrzałam mu prosto w oczy. W moich oczach nie było nic. Żadnego strachu, żadnego bólu. Tylko lód.
„Tak” – powiedziałem bardzo cicho i wyraźnie. „Teraz rozumiem”.
Cofnął się przed moim spojrzeniem, jakby dostał cios. Coś w moim spokoju przeraziło go bardziej niż jakikolwiek krzyk. Odwrócił się i wybiegł z mieszkania.
Stałem tam jeszcze minutę. Potem ostrożnie przeszedłem przez gruzy, zdjąłem płaszcz z wieszaka i torebkę z małym pendrivem.
To tyle. Wystarczy.
Zabawa w chowanego dobiegła końca. Rozpoczyna się wojna.
Nadzwyczajne posiedzenie rady dyrektorów odbyło się w głównej sali konferencyjnej Stroy-Imperial.
Staś siedział na czele stołu. Już trochę otrząsnął się po wczorajszym załamaniu i teraz emanował swoją zwykłą pewnością siebie. Wierzył, że uda mu się zatuszować skandal z wykonawcą, uspokoić zarząd i odzyskać kontrolę nad sytuacją.
Drzwi się otworzyły. Do sali wszedł Wiktor Iwanowicz. Staś lekko się spiął, widząc swojego dawnego wroga.
– Co cię tu sprowadza, Victorze? – zapytał przez zaciśnięte zęby. – Postanowiłeś powspominać młodość?
„Postanowiłem zadbać o przyszłość swojego majątku, Stanisławie” – spokojnie odpowiedział starzec.
A potem wszedłem do sali.
Miałam na sobie surowy garnitur. Włosy miałam spięte w ciasny kok. Żadnej szarej myszki. Tylko zimna, biznesowa pewność siebie.
Staś zamarł. Spojrzał na mnie, jakby zobaczył ducha. Jego twarz powoli nabierała rumieńców – mieszaniny wściekłości i całkowitego oszołomienia.
– Anya? Co ty tu robisz? Wynoś się stąd! Ochrona!
Nikt się nie ruszył. Członkowie zarządu patrzyli to na mnie, to na niego, nie rozumiejąc, co się dzieje.
Bez słowa podszedłem do stołu i położyłem przed nim cienką teczkę.
— Oto dokumenty potwierdzające moje prawa jako akcjonariusza. Oraz pełnomocnictwa od Wiktora Iwanowicza i trzech innych akcjonariuszy mniejszościowych. Łącznie kontrolujemy 52% akcji spółki „Stroj-Imperiał”.
Mówiłem spokojnym, równym głosem, który rozbrzmiał w całym pomieszczeniu.
— Co? — szepnął Staś. Otworzył teczkę, a ręce zaczęły mu drżeć. Spojrzał na cyfry, na podpisy, a twarz mu zbladła. — Jak? Skąd?
„Wczoraj powiedziałeś mi to wszystko” – odpowiedziałam, patrząc mu prosto w oczy. „Nauczyłeś mnie, co powinna robić żona. Więc to zrobiłam. Chroniłam swój majątek”.
Zwróciłem się do oszołomionej rady dyrektorów.
— Szanowni Państwo, w obliczu niekompetentnego kierownictwa, które doprowadziło firmę do wielomilionowych strat i uszczerbku na reputacji, my, jako większościowi akcjonariusze, poddajemy pod głosowanie kwestię natychmiastowego odwołania Stanisława Igorewicza ze stanowiska dyrektora generalnego.
„Nie możesz!” – krzyknął, podskakując. „To moja firma! Moja!”
„To nigdy nie było twoje” – warknąłem. „To była firma twojego ojca. Teraz to tylko biznes. A ty nie potrafisz sobie z tym poradzić”.
Głosowanie było formalnością. Ręce unosiły się jedna po drugiej. Zdrada, jak to postrzegał, była całkowita.
Kiedy wszystko się skończyło, siedział zgarbiony na krześle. Zniszczony. Unicestwiony.
Podszedłem do niego.
– Będziesz mieć dwie godziny na odebranie swoich rzeczy osobistych. Ochrona będzie monitorować.
Spojrzał na mnie bez wyrazu.
– Za co?.. Dałem ci wszystko…
„Dałeś mi tysiąc na jedzenie” – powiedziałem bez cienia emocji. „A ja za twoimi plecami kupiłem akcje twojej firmy”.
Odwróciłem się i poszedłem w stronę wyjścia, nie oglądając się za siebie.
Nie czułem triumfu. Nie było radości z zemsty. Czułem tylko poczucie, że pionki na szachownicy są prawidłowo ustawione.
Zimna satysfakcja matematyka, który rozwiązał trudne równanie.
Wyszedłem z budynku i odetchnąłem chłodnym wieczornym powietrzem. Moja wojna dobiegła końca.
Ale nie po to, by zyskać wolność. Wolność to pojęcie zbyt abstrakcyjne.
Zyskałem kontrolę. Nad swoim życiem, nad swoją przyszłością, nad swoim imperium. I to było o wiele bardziej realne i wartościowe.