— Znów od pół godziny nalewasz wodę?
Ciepła para, która otulała Alinę, wydawała się lodowata. Zamarła na progu łazienki, ściskając brzeg ręcznika, którym przed chwilą pospiesznie się owinęła. Krople gorącej wody, które jeszcze nie wyschły na jej ramionach, nagle stały się zimne i nieprzyjemne. Tamara Ignatjewna stała w wąskim korytarzu ich małego mieszkania, jakby wyrosła z ziemi. Nie wyglądała na zaskoczoną ani zawstydzoną. Wyglądała jak inspektor, który przyszedł na niespodziewaną inspekcję. Jej wąskie usta były mocno zaciśnięte, a wzrok, wytrwały i bezceremonialny, przesunął się po mokrych włosach Aliny, po jej ramionach i niżej, zatrzymując się na biodrach, ledwo przykrytych frotté.
„I powinnaś spojrzeć na siebie w lustrze” – kontynuowała teściowa tym samym spokojnym, pozbawionym emocji głosem. Nie podniosła go, przez co jej słowa zabrzmiały jeszcze bardziej upokarzająco, jak diagnoza medyczna, której nie da się omówić. „Całkowicie się zapuściłaś. Twój mąż wkrótce poczuje obrzydzenie na twój widok”.
Coś pękło w Alinie. Nie uraza, nie. Uraza była w niej od miesięcy, lat. Kumulowała się w drobnych uszczypliwościach, nieproszonych radach, jadowitych uwagach wypowiadanych jakby przez przypadek. To było inne. To było jak pstryknięcie przełącznikiem, wyłączenie cierpliwości i włączenie czegoś zimnego, ostrego i bardzo niebezpiecznego. Cały relaks, całe ciepło, które wchłonęła pod strumieniami prysznica, wyparowało bez śladu. Poczuła, jak mięśnie jej pleców napinają się.
Nie próbowała się usprawiedliwiać. Nie próbowała się szczelniej okryć ani wycofać do bezpiecznej przestrzeni łazienki. Zrobiła krok naprzód, prosto w stronę teściowej. Stare linoleum było zimne pod jej bosymi stopami. Tamara Ignatjewna instynktownie się cofnęła, nie spodziewając się takiego ruchu. A potem głos Aliny, dotąd milczący, przeciął gęste powietrze korytarza. Nie zadrżał. Zabrzmiał jak naciągnięta do granic możliwości struna.
– Wynoś się z mojego domu, ty stara nędzna kreaturo!!! Jeśli jeszcze raz do nas przyjdziesz, nawet nie zauważę, że jesteś matką mojego męża!
Te słowa uderzyły teściową niczym policzek. Jej twarz, wcześniej pewna siebie i surowa, na moment stała się zdezorientowana, wręcz dziecinna. Zamrugała, jakby próbowała się zorientować, czy się nie przesłyszała.
„Ja… czegoś nie zrozumiałam” – wyjąkała i po raz pierwszy w jej głosie pojawiła się niepewność.
„Wszystko zrozumiałaś” – warknęła Alina. Zrobiła kolejny krok i teraz dzielił ich nie więcej niż metr. Czuła kwaśny zapach perfum teściowej, zapach, który zawsze kojarzył jej się z intruzem. Wyciągnęła rękę i wskazała palcem na drzwi wejściowe. Palec jej nie drgnął. „Położyłam klucze na stoliku nocnym i wyszłam. A dziś powiem twojemu synowi, żeby wybrał: albo jego matka zapomni drogi do naszego domu, albo sam się do niej przeniesie. Wynoś się!”
Ostatnie słowo zabrzmiało jak strzał. Krótkie i ostateczne. Tamara Ignatjewna spurpurowiała. Zmieszanie ustąpiło miejsca wściekłości zmieszanej z najgłębszym upokorzeniem. Spojrzała na swoją półnagą, wściekłą synową, a jej wzrok wyrażał niedowierzanie wobec tego, co się dzieje. Ona, Tamara Ignatjewna, została wyrzucona z mieszkania własnego syna. Ale coś w lodowatym spojrzeniu Aliny, w jej niewzruszonej postawie, mówiło jej, że to nie żart ani histeria. To było zdanie.
Teściowa zerwała z szyi sznur, na którym wisiał klucz. Rzuciła go na szafkę nocną przy wejściu. Metal brzęknął o lakierowaną powierzchnię. Nie powiedziała ani słowa. Odwróciła się, pociągnęła drzwi do siebie i wybiegła na korytarz. Zamek zatrzasnął się, odcinając ją od mieszkania.
Alina stała wciąż na środku korytarza. Adrenalina wciąż szumiała jej w uszach. Spojrzała na swoje bose stopy na zimnej podłodze, na lśniący klucz leżący żałośnie na stoliku nocnym, na zamknięte drzwi. Właśnie spaliła za sobą mosty. I po raz pierwszy od dawna poczuła, że może oddychać.
Wieczór nadszedł wraz z Victorem. Wszedł do mieszkania, jak zwykle nieco zmęczony, zrzucił buty w przedpokoju i rzucił klucze na szafkę nocną obok tego, obcego, który leżał tam niczym dowód. Alina była w kuchni. Kroiła warzywa na obiad. Nóż przesuwał się po desce z równym, metodycznym stuknięciem, odmierzając sekundy w gęstej, naelektryzowanej ciszy. Nie odwróciła się na dźwięk otwieranych drzwi.
„Co to za pyszny zapach?” – zapytał radośnie Victor, wchodząc do kuchni. Podszedł do niej od tyłu, zamierzając ją przytulić, ale zatrzymał się w pół kroku. Coś w jej prostych, napiętych plecach, w sposobie, w jaki koncentrowała się na ostrzu noża, sprawiło, że opuścił ręce. Powietrze wokół niej było zimne.
„Obiad” – powiedziała krótko, nie odrywając wzroku od tablicy.
Stał tam przez chwilę, próbując odczytać jej nastrój. Bezskutecznie. Obszedł stół dookoła, usiadł na stołku naprzeciwko niej i spojrzał na nią. Jej twarz była spokojna, niemal pogodna, ale to był spokój zamarzniętego jeziora, pod którego powierzchnią kryła się bezdenna głębia.
— Czy coś się stało?
Odłożyła nóż, wytarła dłonie ręcznikiem i w końcu spojrzała na niego. Jej wzrok był bezpośredni, bez mrugnięcia okiem.
– Twoja matka przyszła.
Lekko się skrzywił. Samo określenie „twoja matka” wystarczyło, by uświadomić mu, że wydarzyło się coś więcej niż tylko wizyta.
„I co z tego?” – zapytał ostrożnie, przygotowując się na długą opowieść o drobnych przepychankach i westchnieniach.
„Byłam pod prysznicem. Otworzyła mieszkanie kluczem” – powiedziała Alina spokojnie, jakby czytała raport z wydarzeń. „Powiedziała, że nalewam za dużo wody. Potem oceniła moją figurę i doszła do wniosku, że wkrótce stanę się dla ciebie obrzydliwa.
Wiktor westchnął ciężko. Przesunął dłonią po twarzy, wymazując zmęczenie dnia i dodając nowe, rodzinne. Widział już tę scenę w wyobraźni, słyszał intonację matki, czuł irytację Aliny. To była stara, wyczerpująca sztuka, którą grali w kółko.
– Alin, no wiesz, mamę znasz. Ma język jak miotła. Nie chce być niemiła, po prostu…
„Wyrzuciłam ją” – przerwała mu w pół zdania. Jej głos nie podniósł się ani o decybel, ale zdanie zabrzmiało ogłuszająco.
Victor zamarł, wpatrując się w żonę.
— Co masz na myśli mówiąc… wyrzucili?
— Dosłownie — podniosła nóż i wróciła do warzyw. Walenie w deskę znów się rozbrzmiało. Puk. Puk. Puk. — Kazałem jej wyjść i nigdy tu nie wracać. I odeszła. Zostawiła klucz. Możesz go zabrać, kiedy będziesz ją pocieszał.
Podskoczył. Jego zmęczenie zniknęło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
– Zwariowałaś? Alina! To moja matka! Jak mogłaś? Tak po prostu wyrzucić staruszka za drzwi?
Zatrzymała się i spojrzała na niego, a w jej oczach pojawiło się coś na kształt rozczarowania.
– Jak mogła wejść do mojego domu bez pytania, skoro stoję nago w łazience, i komentować moje ciało? Ona nie jest starą osobą, Witia. To drapieżnik, który zaznacza swoje terytorium. A dziś jej wytłumaczyłem, że to nie jest jej terytorium.
„Moglibyśmy porozmawiać! Wszyscy razem! Wyjaśniłbym jej…” Zaczął chodzić po ciasnej kuchni, czując, jak ściany zaciskają się wokół niego.
— Rozmawialiśmy. Sto razy. Wyjaśniłeś. Skinęła głową. A tydzień później wróciła z czekami. Koniec, Witia. Koniec rozmów.
Zatrzymał się przed nią, twarz miał czerwoną ze złości i bezsilności.
– I co teraz? Co sugerujesz? Żebym przestał się kontaktować z własną matką?
„Daję ci wybór” – odpowiedziała chłodno Alina. Odłożyła nóż, dając jasno do zrozumienia, że ta rozmowa jest dla niej ważniejsza niż kolacja. „Twoja matka nigdy więcej nie wejdzie do tego domu. Nigdy. Jutro rano wymienię zamki. To nie podlega dyskusji. A ty decydujesz. Albo zaakceptujesz to jako fakt i będziemy żyć dalej, ale według moich zasad. Albo uznasz, że nie mam prawa bronić się we własnym domu. Wtedy drzwi będą otwarte nie tylko dla niej. Możesz spakować swoje rzeczy i zamieszkać z matką. To ona ci powie, ile wody nalać i jak patrzeć.
Poranek był cichy. Nie spokojny, ale cichy – ogłuszająca cisza, która nastaje po eksplozji. Krążyli po mieszkaniu niczym dwa duchy, które przypadkiem znalazły się w tym samym miejscu. Wiktor wstał wcześniej, ubrał się cicho w półmroku sypialni, nie dotykając jej, choć łóżko wydawało się ogromne i puste. W kuchni nalał sobie wczorajszej herbaty z czajnika i wypił ją na stojąco, patrząc przez okno na szary świt. Kiedy Alina weszła, on już sznurował buty w przedpokoju. Nie odzywali się do siebie ani słowem. Nie było wyrzutu, prośby, pożegnania. Tylko dwoje ludzi, między którymi z dnia na dzień wyrosła szklana ściana – przezroczysta, ale nieprzenikniona.
W pracy Wiktor nie mógł się skoncentrować. Liczby w raportach były niewyraźne, słowa kolegów słychać było jak przez watę. Machinalnie odpisywał na listy, kiwał głową na spotkaniach, ale myślami był tam, w swoim mieszkaniu, w epicentrum katastrofy, której nie wiedział jeszcze, jak posprzątać. Czuł się jak linoskoczek zamrożony nad przepaścią. Po jednej stronie była Alina, jej zimna furia i ultimatum, które nie pozostawiało pola manewru. Po drugiej jego matka. Wiedział, że zadzwoni. To była tylko kwestia czasu.
Telefon zadzwonił po lunchu. Na ekranie widniał napis „Mama”. Przełknął ślinę, wyszedł z biura na rozbrzmiewający echem korytarz i nacisnął „Odbierz”.
– Witiuszu, cześć, synu. Wszystko w porządku? Jesteś zajęty? – Głos Tamary Ignatjewny był spokojny, nawet trochę zmęczony. Bez oskarżeń. Bez łez.
„Cześć, mamo. Wszystko w porządku. Coś się stało?” – zapytał, choć doskonale wiedział, co się stało.
– Nie, nie, nic specjalnego – przerwała, trzymając je mistrzowsko. – Wygląda na to, że stałam się utrapieniem w twoim domu. Nie chciałam cię rozpraszać, ale… Chciałam się tylko upewnić, że wszystko w porządku. Przyszłam tylko po świeże mleko i chleb. Alina jest pewnie bardzo zmęczona.
Jej słowa były jak trucizna wstrzyknięta cienką igłą. Nie narzekała, była „zaniepokojona”. Nie winiła Aliny, „rozumiała” ją. Ta technika była o wiele skuteczniejsza niż jakikolwiek krzyk. Victor poczuł narastającą w nim falę tępego poczucia winy.
– Mamo, wiem, co się stało. Alina mi powiedziała.
— Powiedziała mi? — w jej głosie słychać było szczere zaskoczenie, zmieszane z cichym smutkiem. — Cóż, takie ma prawo. Nie miej jej tego za złe, Witiuszu. Jest młoda, seksowna. Chyba naprawdę się myliłam. Ten klucz… Oddałam go. Chyba tak. Tylko… daj mi znać, jeśli nadal będziesz mnie potrzebować. Jako matki.
I rozłączyła się. Nie czekając na odpowiedź. Zostawiła go samego w rozbrzmiewającym echem korytarzu, z telefonem w dłoni i ołowianym ciężarem na piersi. Nie prosiła o ochronę. Nie domagała się sprawiedliwości. Po prostu go porzuciła, zrzucając na niego całą odpowiedzialność za tę odmowę. Nie była ofiarą chamstwa synowej. Była obrażoną matką, zdradzoną przez własnego syna.
Nie poszedł do domu pieszo – poleciał. Zmęczenie, apatia, niezdecydowanie – wszystko to płonęło w ogniu nowego uczucia: słusznego gniewu. Wpadł do mieszkania, nie zwracając już uwagi na dźwięczną ciszę. Alina była w pokoju, czytając książkę. Spojrzała na niego, a jej spokój jeszcze bardziej go rozwścieczył.
– Rozmawiałem z moją matką.
„Tak myślałam” – odpowiedziała spokojnie, odkładając książkę.
– Jest upokorzona. Zdajesz sobie sprawę, co zrobiłeś? Ona nawet nie jest zła, ona jest po prostu… zdruzgotana. Zdeptałeś staruszka, który przyniósł nam cholerne mleko!
„Ona nie jest starą kobietą, ona manipuluje” – głos Aliny był zimny jak stal. „I stratowali mnie, kiedy włamali się do mojego domu bez pytania i zaczęli mnie oglądać jak bydło na jarmarku. Czy może celowo pominąłeś tę część rozmowy z matką?”
– To moja matka! Może i ma swoje dziwactwa, ale to nie powód, żeby ją wyrzucać ze schodów!
– A ja jestem twoją żoną! – Wstała i stanęli naprzeciwko siebie, jak dwaj zawodnicy przed finałową rundą. – A to jest mój dom! Miejsce, w którym mam prawo chodzić nago po prysznicu, bez obawy, że ktoś wejdzie i zacznie komentować moje wady! Czyżbyś o tym zapomniał?
– Stawiasz swój komfort ponad moje relacje z rodziną!
– Nie, Witia! Stawiasz komfort matki ponad godność żony! Jesteś gotów usprawiedliwiać każdą jej ingerencję, każde upokorzenie, byle tylko uniknąć konfliktu z nią. Nie jesteś obrońcą. Jesteś po prostu tchórzem.
Słowo „tchórz” zawisło w powietrzu. To była ostatnia linijka. Twarz Victora się skrzywiła. Zrobił krok w jej stronę, a jego oczy pociemniały.
– Więc jestem tchórzem? Może ten tchórz nie ma miejsca obok tak odważnej i niezależnej kobiety? Może ten dom wcale nie jest mój, skoro nie mogę tu sprowadzić własnej matki?
Ich spojrzenia spotkały się nad wyimaginowanym polem bitwy, jakim był ich salon. Słowo „tchórz” wciąż wisiało w powietrzu, gęste i jadowite. Zanim Alina zdążyła odpowiedzieć na jego atak, ostry, natarczywy dźwięk dzwonka przerwał ciszę mieszkania. Brzmiał nie jak prośba, lecz jak rozkaz. Oboje zamarli. Wiktor, jakby się budząc, spojrzał na drzwi, a potem na Alinę. Nie dostrzegł w jej oczach zaskoczenia. Tylko zimne, ciężkie zrozumienie. Wiedziała, kto tam jest. I wiedziała, że to koniec.
Wiktor poszedł otworzyć drzwi. Poruszał się jak automat, mechanicznie, wiedząc już, że robi coś nieodwracalnego. Przekręcił klucz w zamku i na progu, zgodnie z oczekiwaniami, stanęła Tamara Ignatjewna. Miała na sobie swój najlepszy płaszcz, a jej twarz była maską żałobnej godności. Nie przyszła prosić ani robić scen. Przyszła odebrać to, co jej się należało.
„Witiusza, nie mogłam siedzieć w domu, wiedząc, że mój syn cierpi przeze mnie” – powiedziała cicho, ale tak, by jej słowa dotarły do najgłębszych zakamarków mieszkania. Spojrzała tylko na syna, demonstracyjnie ignorując postać Aliny zastygłą w drzwiach salonu.
Alina uśmiechnęła się powoli. Nie był to radosny uśmiech. To było szczerzenie kłów.
„Ty ją tu przyprowadziłeś” – powiedziała, zwracając się do Victora. Jej głos był spokojny, niemal obojętny, a to było bardziej przerażające niż jakikolwiek krzyk. „Naprawdę ją tu przyprowadziłeś. Po tym wszystkim”.
„Alina, musimy wszystko rozwiązać!” – wykrzyknął zrozpaczony Wiktor, odwracając się do niej. „Nie możemy tak żyć!”
„Już nie żyjemy” – warknęła. „Dokonałeś wyboru w chwili, gdy otworzyłeś te drzwi”.
Tamara Ignatjewna w końcu raczyła spojrzeć na synową. Jej wzrok był pełen lodowatej pogardy.
– O czym mam z nią rozmawiać, Witiuszu? Spójrz na nią. Nie ma w niej szacunku, nie ma kobiecej mądrości. Umie tylko niszczyć. Zawsze wiedziałem, że ci nie dorówna. Jest pusta. Egoistka.
Victor znalazł się między nimi. Z jednej strony lodowaty, nieprzenikniony mur Aliny, z drugiej duszący, trujący uścisk matki. Czuł, że jest rozrywany na strzępy.
– Mamo, nie…
– Co masz na myśli mówiąc „nie”? – Tamara Ignatjewna podniosła głos. – Nie mów prawdy? Poświęciłam ci całe życie, dałam ci wszystko, co najlepsze, a ty? Ty to sprowadziłaś… kto mnie, swoją matkę, wyrzuca za drzwi! A ty milczysz! Pozwalasz jej na to!
– A ty pozwoliłeś jej mnie upokorzyć! – Po raz pierwszy tego wieczoru głos Aliny zadrżał, ale nie ze słabości, a z narastającej wściekłości. Zrobiła krok naprzód, prosto do Wiktora. – Stoisz tu między nami i starasz się być dobry dla wszystkich. Ale tak się nie dzieje, Witia! Nie jesteś rozjemcą! Jesteś tylko słabym ogniwem! Ona przychodzi do NASZEGO domu i mnie obraża, a ty ją wzywasz i wysłuchujesz jej skarg! Ona wdziera się do NASZEGO życia, a ty otwierasz jej szerzej drzwi! Ciebie tu nie ma! Jest tylko syn jego matki!
„Dość!” krzyknął Wiktor. Nie był to krzyk gniewu, lecz bólu, krzyk osaczonego zwierzęcia. Spojrzał na matkę, jej twarz wykrzywioną gniewem i poczuciem własnej sprawiedliwości. Spojrzał na Alinę, w jej oczach błyszczała pogarda. Widział ich oboje tak wyraźnie, jak nigdy wcześniej. Jedna dusiła go swoją troską. Druga gardziła nim za jego słabość. I obie domagały się, by był kimś innym.
Cofnął się o krok, oddalając się od nich obojga. Spojrzał na swoje dłonie, jakby widział je po raz pierwszy. Potem podniósł wzrok i w jego oczach nie było ani miłości, ani gniewu. Tylko wypalona pustka.
„Pieprzcie się oboje” – powiedział cicho, niemal szeptem. Ale szept zabrzmiał w pokoju głośniej niż jakikolwiek krzyk. „Po prostu… pieprzcie się”.
Tamara Ignatjewna zamarła z otwartymi ustami. Alina zamarła, a jej gniewna maska pękła, ujawniając na chwilę zmieszanie. Oboje spojrzeli na niego, nic nie rozumiejąc. Nie był już niczyim synem ani niczyim mężem. Był po prostu człowiekiem, który się zepsuł. Odwrócił się, po cichu wyszedł na korytarz, wziął kluczyki do samochodu z szafki nocnej, wsunął stopy w buty, nawet ich nie sznurując, i wyszedł. Zamek zatrzasnął się z ostatecznym, nieuchronnym trzaskiem.
W mieszkaniu zostały dwie kobiety. Dwie zwyciężczynie, które straciły wszystko. Stały na przeciwległych końcach pokoju, nie były już wrogami, bo pole bitwy zniknęło. Były po prostu dwiema obcymi w obcym mieszkaniu, gdzie nagle zgasły światła i ustał chłód powietrza. A cisza, która zapadła, nie była już ciężka. Była martwa…