Aromat szaszłyka roznosił się dookoła, ale ostatnio budził w Anyi więcej niepokoju niż przyjemnych skojarzeń. „Chciałabym, żeby wiatr ucichł” – pomyślała, machinalnie zerkając na cienkie smużki dymu unoszące się z grilla. Wszystko wydawało się być jak zwykle: mięso dusiło się w marynacie, węgle rozpaliły się już do odpowiedniej temperatury, a nawet pogoda była przyjemna – ani jednej chmurki na niebie. Ale w głębi duszy już tliło się niepokojące przeczucie.
W takich chwilach Anya łapała się na myśli, że życie poza miastem wcale nie jest tym, o czym marzyła przez te wszystkie lata. Oczywiście, świeże powietrze, śpiew ptaków, możliwość wyjścia do ogrodu w kapciach – to wszystko jest cudowne. Ale jest też druga strona medalu.
Ania i Pietia całkiem niedawno kupili dom za miastem. Ich marzenie w końcu się spełniło. W piątkowe wieczory wyjeżdżali z miasta, aby sobotni poranek spędzić na łonie natury. Dom, oczywiście, wymagał remontu, a działka była zaniedbana, ale im to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, lubili pracować na świeżym powietrzu.
Kiedy po raz pierwszy przekroczyli próg tego starego domu ze skośnym gankiem i łuszczącą się farbą na ramach, dusza Anyi zadrżała z niecierpliwości. Wyobraziła sobie, jak przytulnie tu będzie: nowe zasłony w oknach, doniczki z kwiatami na parapetach, zadbane rabaty z zielenią za domem. A co najważniejsze – bez miejskiego zgiełku. Tylko we dwoje, bez pośpiechu i wiecznych korków.
Pietia też był szczęśliwy. Często powtarzał, że ma dość biurowej rutyny i chciałby spędzać więcej czasu na świeżym powietrzu. Lubił majsterkować przy narzędziach, naprawiać płot albo po prostu rąbać drewno. Dało mu to poczucie satysfakcji, którego tak bardzo brakowało mu w mieście.
Zarówno Ania, jak i Pietia urodzili się i całe życie spędzili w mieście. Początkowo cieszyło ich wszystko, co wiązało się z życiem na daczy. Z zaskoczeniem odkrywali proste radości: jak przyjemnie jest zbierać pomidory, jak przyjemnie jest obserwować ptaki budujące gniazda na drzewach, jak kojący jest odgłos kropel deszczu uderzających o dach. I oczywiście, w każdy weekend grillowali szaszłyki.
Anya zamarynowała mięso w swojej sekretnej marynacie z wyprzedzeniem. Jej przepis był wyjątkowy. Wszyscy mówili, że jej szaszłyk to małe arcydzieło, które zawsze wychodziło delikatne i soczyste. Pietia rozpalił grilla i upewnił się, że węgle palą się równomiernie, bez zbędnych płomieni. Kiedy mięso zaczęło skwierczeć na szaszłykach, powietrze wypełnił boski aromat smażonego mięsa z dymem.
Na początku było magicznie. Siadali przy stole ustawionym prosto na trawie, wyjmowali zimne piwo z lodówki, kroili świeżo zerwane ogórki i dorodne pomidory. W takich chwilach Anya czuła się jak bohaterka romantycznej historii, gdzie wszystko układało się dokładnie tak, jak sobie wyobraziła.
Stopniowo jednak idylla zaczęła się chwiać. Sąsiedzi, którzy początkowo wydawali się mili i przyjacielscy, zaczęli okazywać im zbytnie zainteresowanie. Zwłaszcza w porze lunchu. Pewnego dnia, gdy Ania i Pietia prawie skończyli obiad, wpadł ich sąsiad Wasilij Iwanowicz.
„O, chłopaki, po prostu przechodziłem obok i postanowiłem się zatrzymać i przywitać” – powiedział z niewinnym wyrazem twarzy, choć po jego chytrych oczach widać było, że nie jest to takie proste.
Sądząc po sposobie, w jaki patrzył na mięso, było jasne, że przyszedł tu z jakiegoś powodu.
„Zdecydowałeś się na zrobienie szaszłyka?” – zapytał, starając się wyglądać tak skromnie, jak to tylko możliwe.
Ania, wychowana w surowych zasadach gościnności, nie potrafiła odmówić. Szybko wyjęła talerz, nałożyła na niego kilka kawałków mięsa i podała go Wasilijowi Iwanowiczowi.
„Co ty mówisz, właśnie zjadłem kilka kawałków!” – wykrzyknął, ale nie odszedł. Zamiast tego usiadł przy stole i zaczął opowiadać długą historię o tym, jak kiedyś o mało nie poparzył siebie i swojego grilla.
Anya słuchała go jednym uchem i myślała o tym, że ich obiad stał się o jeden szaszłyk mniejszy.
Od tamtej pory wizyty sąsiadów stały się regularne. Niektórzy przychodzili po sól, inni po zapałki, a niektórzy po prostu „przypadkowo” pojawili się, gdy mięso było już ugotowane. Anya starała się zachować uśmiech, ale irytacja narastała w niej.
„Dlaczego nikt nie przychodzi, kiedy naprawiamy płot?” – powiedziała kiedyś do Pietii, patrząc, jak inny sąsiad wychodzi z talerzem pełnym mięsa.
„Może dlatego, że szaszłyk jest smaczniejszy niż płot?” – odpowiedział, próbując zażartować, ale Anya zauważyła, że i on zaczyna się złościć.
Teraz, za każdym razem, gdy szli grillować szaszłyki, Anya mimowolnie wzdychała. Wiedziała już, że któryś z sąsiadów na pewno będzie czegoś potrzebował. Przychodzili pod różnymi pretekstami: żeby pożyczyć wąż ogrodowy, żeby poprosić o sól, żeby na chwilę pożyczyć jakieś narzędzie.
Anya nie mogła się powstrzymać od częstowania sąsiadów mięsem. Jej wychowanie na to nie pozwalało. Sąsiedzi zaczęli to wykorzystywać bez cienia wyrzutów sumienia. A sami od dawna nie robili szaszłyków. Wszyscy, którzy mieli daczę dłużej niż rok, dawno przestali robić szaszłyki. To było zbyt uciążliwe: marynowanie mięsa, rozpalanie węgli, a potem szorowanie szaszłyków. A przy obecnych cenach mięsa stało się to drogie.
Pewnego dnia Anya próbowała delikatnie zasugerować jednemu z sąsiadów, że ich szaszłyk to coś, co gotują tylko dla siebie. Ale on tylko machnął ręką:
- Daj spokój, Anya! Przecież jesteśmy sąsiadkami, prawda? A sąsiedzi to jak rodzina!
Te słowa głęboko ją zraniły. Zawsze uważała, że hojność jest właściwa. Ale z jakiegoś powodu teraz czuła się nie jak gospodyni przyjęcia, a jak darmowa stołówka dla całej okolicy.
Pietia zaczął też zauważać, że sytuacja zaczyna wymykać się spod kontroli.
„Może powinniśmy im powiedzieć wprost, że chcemy być sami?” – zasugerował pewnego wieczoru, gdy siedzieli na werandzie z kubkami gorącej herbaty.
„Spróbuj” – odpowiedziała Anya z gorzkim uśmiechem. „Ale boję się, że po prostu przestaną nas rozumieć. Znasz tych ludzi. Dla nich „nie” brzmi jak obelga”.
Pietia westchnął. Wiedział, że Anya ma rację. Ale i tak trzeba było coś zrobić, bo ich weekend zamieniał się w prawdziwy koszmar.
—
W ten weekend matka Pietia, Adelaida Wiktorowna, odwiedziła Anyę i Pietia. Ta wdowa po żołnierzu, prosta kobieta, wyróżniała się tym, że zawsze mówiła to, co myślała, bez zbytniego skąpstwa. Była rosłą kobietą o głośnym, dźwięcznym głosie. Anya szczerze się jej bała.
Adelaida Wiktorowna, jako gość, rozsiadła się w cieniu jabłoni, Pietia obserwowała grilla, Ania kroiła świeże ogórki i pomidory na szaszłyk.
„Czemu jesteś taka spięta, córko?” zapytała Adelaida Wiktorowna, zauważając, że Ania nieustannie zerka na drogę.
„Och, nic” – odpowiedziała Anya, próbując się uśmiechnąć. „Ciekawa jestem tylko, kto dzisiaj przyjdzie”.
„Kto idzie?” – zdziwiła się teściowa.
— Sąsiedzi. Jak zwykle.
- Co masz na myśli mówiąc „jak zwykle”? Czy karmisz wszystkich?
Anya skinęła głową w milczeniu. Adelaide Wiktorowna zachichotała i pokręciła głową:
- Musisz o tym pomyśleć! No dobra, nieważne, pogadam z nimi.
– Mamo, nie rób tego – wtrącił się Pietia, słysząc ich rozmowę. – Nie potrzebujemy konfliktów z sąsiadami. U nas, jak komuś dom się pali, strażacy przyjeżdżają dopiero, gdy nie ma już czego gasić. Cała nadzieja w sąsiadach.
„Nie będę stwarzać żadnych konfliktów” – odparła. „Po prostu wytłumaczę tym cwaniakom zasady gry”.
Kiedy pierwsza partia szaszłyków była prawie gotowa, Pietia pobiegł do stodoły po nowy worek węgla, aby usmażyć drugą partię szaszłyków.
W tym momencie wszedł Pietrowicz, chudy, niski mężczyzna w nieokreślonym wieku, czując zapach szaszłyka, rozejrzał się za właścicielami, ale znalazł tylko pieczone mięso, tak apetyczne, że nie mógł się powstrzymać od nadziania go na szpikulec. Po co być takim cichym? Właściciele i tak by go poczęstowali.
W tym momencie zobaczyła go zdrzemnięta Adelajda Wiktorowna:
– Odłóż szaszłyk! Kto cię tu w ogóle zaprosił?! – warknęła teściowa tak głośno, że nawet liście na drzewach zadrżały.
Pietrowicz, który nie spodziewał się takiego obrotu spraw, najpierw usiadł zaskoczony, a potem rzucił się do ucieczki, porzucając szaszłyk i nie patrząc, gdzie idzie. Potknął się o stojące nieopodal wiadro i upadając, wpadł prosto na blaszane koryto wiszące na gałęzi. Potem gwałtownie zmienił kierunek i wpadł na stertę drewna, przewracając ją. Zarówno sąsiedzi, jak i właściciele pobiegli, skąd dobiegał hałas.
„Mamo, co się stało?” krzyknął Pietia wybiegając ze stodoły.
- I tak się stało! – Adelaida Wiktorowna wskazała na leżący rożen i pędzącego Pietrowicza, który próbował wydostać się spod rozrzuconego drewna.
Anya zakryła twarz dłońmi. Rozumiała, że sytuacja wymknęła się spod kontroli, ale nie mogła się powstrzymać – zaczęła się śmiać.
Aby w jakiś sposób usprawiedliwić swoją komiczną ucieczkę, Pietrowicz zaczął opowiadać sąsiadom, że Ania i Pietia wynajęli do pilnowania posesji straszną, ogromną kobietę, która jest podlejsza od Ałabaja i chce go ugryźć.
„Wyobraź sobie, ona mnie prawie zagryzła na śmierć!” powiedział, pocierając posiniaczone czoło.
Sąsiedzi słuchali go z nieufnością, ale za każdym razem historia nabierała tak nieoczekiwanych szczegółów, że wielu z nich zaczęło unikać domu Ani i Pietii.
„Mówią, że nie karmią tej kobiety, żeby się jeszcze bardziej wściekła” – szeptali między sobą. „No to niech to szlag!”
Nie trzeba dodawać, że po tym incydencie sąsiedzi przestali „pożyczać” od Ani i Pietia różne rupiecie. Ania i Pietia mogli teraz spokojnie delektować się aromatycznym szaszłykiem.
„Wiesz” – powiedziała pewnego dnia Anya, patrząc na dogasające węgle w grillu – „może to i lepiej”.
„Dokładnie” – zgodził się Pietia, nalewając jej wina. „Nikt nie lubi bezczelnych ludzi. Nawet tych najżyczliwszych”.