To już koniec. To już koniec, dotarliśmy.
Nie wszedł, wpadł do kuchni niczym podmuch zimnego, jesiennego wiatru, niosąc ze sobą zapach wilgotnego asfaltu i ledwo wyczuwalną nutę spalin. Dasza nawet nie drgnęła. Powoli przeżuwała kawałek kotleta z kurczaka i upiła łyk soku pomidorowego, patrząc na niego znad krawędzi szklanki. Jej twarz była absolutnie spokojna, niemal nieprzenikniona, jak u osoby oglądającej dawno znany, nudny film.
Jegor nie stał w miejscu. Biegał po małej, ciepło oświetlonej kuchni, od lodówki do okna i z powrotem, jak zwierzę w klatce. Jego ruchy były gwałtowne, teatralne, obliczone na maksymalny efekt dramatyczny. Wyrzucał ręce w górę, a potem łapał się za głowę, jakby nagle dopadła go migrena o uniwersalnych rozmiarach.
— Nie możesz sobie tego wyobrazić. Jadę, wszystko w porządku, a nagle — chrupnięcie. Wiesz, paskudne, metaliczne. Jakby połamała wszystkie kości. Naciskam hamulec, wysiadam i patrzę — dym pod maską. Cienka strużka, niebieska. Śmierdzi, jakby coś się paliło. To wszystko. Koniec.
To był monodram. Tragedia w jednym akcie zatytułowana „Upadek wszystkiego”, a Jegor grał wszystkie główne role: ofiary okoliczności, zdesperowanego bohatera i mądrego eksperta stawiającego diagnozę. Dasza obserwowała spektakl w milczeniu. Jej widelec, niczym metronom, metodycznie oddzielał kluski od jednej do drugiej. Znała cały scenariusz na pamięć. Teraz będzie fragment o nazywaniu „swoim człowiekiem”, potem o werdykcie tego człowieka, a potem, nieuchronnie, nastąpi punkt kulminacyjny.
„Jakoś udało mi się dotrzeć do serwisu” – kontynuował Jegor, zatrzymując się i opierając ręce na blacie naprzeciwko niej. Dyszał ciężko, udając człowieka, który właśnie dokonał nadludzkiego wysiłku. „Wyszedł mechanik, otworzył maskę, nasłuchiwał… Powiedział, że to cud, że nie zatrzymał się na środku alei. Jest jakiś czujnik, sprzęgło, jakieś inne badziewie… Nie rozumiem tego, ale wytłumaczył mi na palcach: jeśli pilnie tego nie naprawię, to jutro będę musiał wezwać lawetę, żeby zawieźć go na złomowisko.
Zatrzymał się, czekając na jej reakcję. Pytanie. Współczucie. Cokolwiek. Ale Dasza tylko wzięła kawałek ogórka na widelec i włożyła go do ust. Jej spokój, jej demonstracyjne zaangażowanie w proces przygotowywania obiadu zaczynały działać mu na nerwy. To zimne, odległe spojrzenie działało na niego jak czerwona płachta.
– Generalnie – westchnął, podsumowując przemowę i przechodząc do głównego aktu sztuki – potrzebujemy pięćdziesiąt tysięcy. Natychmiast. Jutro rano musimy mu je dać, żeby mógł zacząć działać.
Wpatrywał się w nią wyczekująco, jego wzrok był intensywny i wymagający. Nie prosił, tylko stawiał sprawę jasno.
„Nie mam nic” – odpowiedziała spokojnie, nawet trochę leniwie, nie odrywając wzroku od talerza.
„Wiem!” krzyknął niecierpliwie, niemal się załamując. Irytacja wywołana jej nieprzenikliwością w końcu przebiła się przez jego głos. „Wiem, że nie wiesz! Dlatego…”
Znów zrobił pauzę, tym razem krótką i rzeczową. Podszedł bliżej, jego głos był cichszy, bardziej poufny, jakby zdradzał jej genialny plan.
- Zadzwoń do swojego Ilji. Powiedz mu, czego potrzebujesz. Pilnie. Po coś… nieważne. On ci nie odmówi.
Dasza powoli, z przesadną ostrożnością, położyła widelec na brzegu talerza. Cichy dźwięk metalu o porcelanę zabrzmiał ogłuszająco głośno w zapadającej ciszy. Nie podniosła na niego wzroku, ale cała jej istota, rozluźniona wcześniej podczas kolacji, spięła się w ciasny, napięty węzeł. Kotlet z kurczaka, który przed chwilą wydawał się soczysty i aromatyczny, nagle zmienił się w jej ustach w bezsmakową kulkę waty. Upiła kolejny łyk soku, dając sobie chwilę, by lodowaty spokój, jej jedyna tarcza, w końcu zamarł na jej twarzy.
„Mój brat nic ci nie da” – powiedziała spokojnie, bez emocji, jakby pytała, która jest godzina.
Jegor prychnął, jakby powiedziała coś niewiarygodnie głupiego. Spodziewał się perswazji, wyjaśnień, ale nie tak głupiej, bezpośredniej odmowy.
- Co masz na myśli mówiąc „nie da”? To twój brat. Zapytasz – da. W czym problem?
– Problem w tym, Jegor – Dasza w końcu na niego spojrzała, a on dostrzegł w jej oczach jedynie zimne, znudzone zmęczenie – że nie oddałeś mu za zeszły rok. Tego samego „trzydziestu tysięcy tygodniowo, opcja stuprocentowa”. Minął tydzień, potem miesiąc, potem rok. I opcja, o ile rozumiem, okazała się nie być stuprocentowa.
Krew uderzyła mu do twarzy, pokrywając szyję i uszy brzydkim, plamistym rumieńcem. Zaczął oddychać szybciej, a jego klatka piersiowa unosiła się pod cienkim materiałem koszulki.
– To zupełnie co innego! – warknął. – To była… to była nieudana inwestycja biznesowa. Biznes, rozumiesz? Ryzyko! A to siła wyższa! To awaria! To nasz wspólny problem!
– To twój samochód, Jegor. I twój problem – poprawiła go tym samym śmiertelnie spokojnym tonem. – A dług jest twój. To Ilja dał ci pieniądze, nie ja. I on cię pociągnie do odpowiedzialności. Jeśli oczywiście nadal będzie chciał z tobą rozmawiać.
To był cios poniżej pasa. Doskonale wiedział, że Ilja unikał go od miesięcy, nie odbierał telefonów i udawał, że go nie zauważa podczas przypadkowych spotkań. I to upokorzenie, w połączeniu z jej lodowatym spokojem, rozwaliło go.
– Dlatego będziesz dzwonić! – Jego głos załamał się w krzyku. Nie był już petentem, stawał się nadzorcą. – W swoim imieniu! Powiedz, że potrzebujesz pieniędzy! Na Boga, Dasza, jesteś czasami taka nieprzenikniona! Trzeba ci wytłumaczyć podstawowe rzeczy! On da siostrze, ale nie da jej mężowi, który jest mu winien! To oczywiste!
Milczała, patrząc na niego, a ta cisza rozwścieczyła go bardziej niż jakikolwiek krzyk. Jej milczenie było wyrokiem śmierci. Jego wzrok powędrował przez stół, znalazł jej telefon leżący obok solniczki. W następnej sekundzie wykonał gwałtowny, drapieżny ruch i chwycił urządzenie. Czarny prostokąt plastiku wyglądał w jego dłoni jak broń.
Obszedł stół dookoła, stanął nad nią i podał jej telefon.
— Zadzwoń. Natychmiast. Powiedz, że pralka się zepsuła, rura pękła, cokolwiek! Wymyśl coś! Jesteś sprytny. No dalej, bierz.
Trzymał telefon kilka centymetrów od jej twarzy. Czarny, lśniący prostokąt, który odbijał zniekształcone, ciepłe światło kuchni. To nie był zwykły przedmiot. To było narzędzie upokorzenia, symbol jej absolutnej funkcji: bycia mostem do zasobów rodziny. W tym momencie tama, którą budowała latami z cierpliwości, zmęczenia i nikłej nadziei, że wszystko jakoś się ułoży, pękła. Nie pękła ani nie przeciekała. Zawaliła się w jednej chwili, porwana jednym, ostatecznym pchnięciem.
Jej dłoń, która leżała spokojnie na stole, nie drgnęła. Poruszyła się do przodu, nie szybko, ale z jednostajną, ciężką siłą. To nie był kobiecy policzek. To było mocne, męskie pchnięcie jej dłoni w jego, gdzie trzymał telefon. Nie spodziewał się takiego oporu. Jego palce rozluźniły się, a urządzenie, wysuwając się z osłabionego uścisku, zakreśliło krótki łuk w powietrzu i wylądowało na linoleum z suchym, plastikowym kliknięciem. Nie pękło. Po prostu przesunęło się po gładkiej podłodze i spoczęło na listwie przypodłogowej pod lodówką, niczym martwy czarny karaluch.
Podążając za tym ruchem, wstała. Powoli, prostując plecy, jakby zrzucając z siebie niewidzialny ciężar, który nosiła zbyt długo. Stali teraz twarzą w twarz, a w jej oczach nie było już spokoju ani zmęczenia. Płonął w nich zimny, czysty ogień wściekłości, którą tak długo tłumiła. Jej spokój wyparował, a głos, który usłyszał, był mu obcy. Brzmiał latami tłumionej pogardy.
- Po co mój brat miałby ci znowu dawać pieniądze?! Nie spłaciłaś mu jeszcze ostatniego długu, więc zajmij się swoimi sprawami, moja droga!
- Ale…
– A może myślisz, że zapomniał? Myślisz, że ja zapomniałam, jak przysiągłeś, że mnie odwiedzisz za tydzień? Jak potem unikałeś go miesiącami, chowając się jak niegrzeczny szczeniak, kiedy przychodził z wizytą? Myślisz, że możesz przyjść ponownie, rozegrać swoją żałosną tragedię i włożyć rękę do jego kieszeni razem z moimi rękami?
Jegor cofnął się. Karmazynowy rumieniec zniknął z jego twarzy, ustępując miejsca blademu zmieszaniu. Spojrzał na nią jak na obcą osobę. Ta Dasza, jego Dasza, nigdy nie podnosiła głosu. Potrafiła się dąsać, milczeć, wzdychać, ale nigdy nie atakowała. A ta kobieta przed nim była drapieżnikiem.
„Ty… co się stało?” wyjąkał, instynktownie cofając się o krok.
- A co ze mną? – Zrobiła krok w jego stronę, a on uderzył plecami o framugę drzwi. – Mam dość tego oglądania! Mam dość twoich „genialnych” pomysłów, które kończą się długiem! Mam dość twoich wiecznych narzekań i popisów! Nie jesteś mężczyzną, Jegor, jesteś chodzącym problemem owiniętym w narcyzm. Jesteś pasożytem szukającym kogoś do obciągania. Najpierw twoi rodzice, a teraz postanowiłeś, że moja rodzina to twój osobisty bankomat!
Otworzył usta, żeby zaprotestować, powiedzieć, że ona nie rozumie, że to jest inne, lecz potok jej słów zniweczył jego żałosne próby.
„Słuchaj, ty gnoju” – jej głos osłabł, stał się cichszy, ale to tylko sprawiło, że stał się jeszcze bardziej złowieszczy. „Pakuj się. I wynoś się. Nie chcę cię widzieć w tym domu. Nie chcę nawet siedzieć z tobą przy jednym stole”.
Słowa zawisły w ciepłym kuchennym powietrzu, gęste i ciężkie jak bruk. Jegor spojrzał na nią, a jego mózg rozpaczliwie odmawiał przyjęcia tego, co usłyszał. To był jakiś błąd w programie, błąd w kodzie ich codziennego życia. Czekał, aż mrugnie, opamięta się, może nawet wykrztusi coś w stylu: „Poniosło mnie”. Był gotów wspaniałomyślnie jej wybaczyć to załamanie. Ale ona nie mrugnęła. Jej spojrzenie było twarde jak hartowana stal.
„Zwariowałaś?” – to było wszystko, co zdołał wydusić z siebie. Jego głos brzmiał ochryple i niepewnie. Nie tego chciał powiedzieć. Chciał warknąć, pokazać jej miejsce, przywrócić wszystko do normy, gdzie on był centrum wszechświata, a ona jego posłuszną planetą.
Dasza nie raczyła mu odpowiedzieć. Zrobiła coś straszniejszego niż jakikolwiek krzyk, jakikolwiek policzek. Obeszła go bezszelestnie, jakby był meblem, niezręcznie stojącym w korytarzu. Wróciła do stołu, usiadła na krześle i wzięła widelec. Jej ruchy były spokojne, wręcz rytualne. Wzięła zimny kawałek kotleta, odkroiła go nożem i włożyła do ust.
Świat Jegora zatrząsł się. Całe jego starannie skonstruowane przedstawienie, tragedia z rozbitym samochodem, jego słuszny gniew – wszystko to załamało się w jednym punkcie i zniknęło. Pozostała tylko ta ogłuszająca scena: jego żona, którą właśnie próbował upokorzyć przed bratem, demonstracyjnie zajadająca zimny obiad, wymazując go ze swojej rzeczywistości. Szum starej lodówki nagle wydał mu się niczym ryk startującego samolotu.
„Dasza” – zaczął, próbując przywrócić choć odrobinę dawnej pewności siebie w głosie, ale wyszło żałośnie. „Przestań. Jesteśmy rodziną. Dokąd miałbym pójść?”
Żuła, połknęła. Potem wzięła szklankę soku i upiła łyk, wciąż na niego nie patrząc. Jej profil był wyrzeźbiony z lodu.
– To twoje problemy, Jegor. Nie moje. Powinieneś był wcześniej pomyśleć, dokąd pójdziesz. Na przykład, kiedy wziąłeś pieniądze od mojego brata i nie miałeś zamiaru ich oddać. Albo kiedy postanowiłeś, że jestem twoim wolnym sługą i osobistym sponsorem.
Zrobił krok w stronę stołu, mimowolnie zaciskając dłonie w pięści. W jego wnętrzu kipiała mieszanka upokorzenia, strachu i bezsilnej złości.
- Nigdzie się nie wybieram! To też mój dom!
Powoli odwróciła głowę. I tym razem w jej oczach nie było ognia. Tylko pustka. Zimna, bezdenna, jak przestrzeń.
- Moi rodzice kupili ten dom, Jegor. Zostałeś tu zarejestrowany z mojej dobrej woli. Która, jak widzisz, dobiegła końca. Masz pół godziny. Dokładnie trzydzieści minut. Jeśli w tym czasie twoje rzeczy nie znajdą się za drzwiami, po prostu wyrzucę je na klatkę schodową. A potem wymienię zamki.
To był wyrok. Ostateczny, nieodwołalny. Spojrzał na nią i po raz pierwszy w życiu naprawdę zrozumiał, że przegrał. Nie tylko zakład o pieniądze. Stracił wszystko. Nie było miejsca na manewry, na manipulacje, na litość. Mur, który tak długo przebijał, teraz był nośny. I teraz walił się na niego.
Dasza odwróciła się i wróciła do jedzenia. Metodycznie pracowała widelcem i nożem, odcinając kawałek po kawałku. Stał pośrodku kuchni, w swoim własnym domu, i czuł się zupełnie obco. Nieznajomy. Przezroczysty. Spojrzał na jej plecy, na to, jak jej łopatki poruszają się pod koszulką z napisem „dom” i zrozumiał, że dla niej już nie istnieje. Skandal się skończył. Bitwa została przegrana, zanim jeszcze się zaczęła. Nie krzyk, nie skandal, ale ciche, miarowe uderzenie widelca o talerz z zimnym kotletem…