STARA KOBIETA

Agafya nigdy nie została ukoronowana losem – nikt jej nie potrzebował: dziwna, niedokończona.

Twarz była ładna i uznano ją za atrakcyjną.

Ale wysokość jest po prostu śmieszna, niewiele ponad metr.

Postać jest chuda, sucha jak gałązka wierzby. Jaka z niej gospodyni domowa?

Chłopcy rzucali na nią spojrzenia, ale bali się ją poślubić: mówili, że jeśli przypadkowo ją w nocy zmiażdżysz, to skończysz zakochiwać się w sołtysie.

Lata mijały niczym leśne ścieżki we mgle: drzewa rosły, ludzie nie; przygotowywano już dla nich ogród warzywny, a dla niej, która nikomu nie była potrzebna, miejsce było na cmentarzu.

I tak żyła sama – pomarszczona, ale nie zgięta. Kroczyła prosto i lekko, jakby niesiony leśnym wiatrem.

A od tyłu wyglądała jak dziewczyna, lecz gdy tylko się odwrócisz, jej twarz jest sucha, niczym wyciosana wilgoć mezomy.

A jej spojrzenie było miłe, promienne, z dziecięcą naiwnością. Zawsze uśmiechnięta, zdrowa, mimo że stała sama przy płocie.

Jeszcze przed ukończeniem trzydziestki nazywano mnie „Kawalerką”. I nie ze złośliwości – po prostu się do tego przyzwyczaiłam.

Najpierw za plecami. Potem w twarz. Czemu nie jest ani mężatką, ani dziewczyną – i tak pozostała Bobylichą.

Mieszkała na skraju wsi – w rozpadającej się chacie, a obok niej – cmentarz, który sięgał niemal do jej płotu.

Przechodziliśmy tamtędy rzadko – ogród warzywny, las.

A ona siedzi na chwiejnej ławce i uśmiecha się do wszystkich.

  • Nie boisz się mieszkać sama, babciu?
  • Nie, moje dzieci, martwi nie zrobią nic złego. Ale żywi… żywi są jeszcze straszniejsi.

Chata jest stara i przechylona. Wiatr zerwał dach, a okiennica została uchylona.

Nie miała kochanki – męskie ręce by się przydały. Ale ona nie miała nikogo.

Gdy nadeszła starość, Bobylikha zaczęła odwiedzać swoich sąsiadów, by słuchać, uśmiechać się i ogrzewać się przy ich ogniu.

Na przyjęciach stawała na progu, milczała, śmiała się i cieszyła się, że ją tolerują.

A młodzież nawet ich nie przegoniła.

Potem zauważyli: nie było jej tam w ciągu dnia. W piecu nie było ognia, z komina nie wydobywał się dym.

Podwórko zarosło, ścieżka zniknęła – została tylko łąka.

Sąsiedzi zaczęli szeptać, ale wkrótce sami o tym zapomnieli – każdy miał mnóstwo pracy.

A we wsi mieszkał Jefimka – przystojny chłopak. Przystojny, zwinny, przywódca bandy.

Gdzie jest hałas, tam jest on; gdzie jest taniec, nogi latają; gdzie jest śmiech, tam jest on.

Dziewczyny piszczą, mężczyźni są zachwyceni – w końcu to dobry facet, nawet jeśli jest szalony.

Jefimka był pełen energii – śpiewał pod oknami, żartował z wiadrami, a na festynie potrafił nawet wdać się w bójkę.

Ale był miły: pomagał, gotował zupę kapuścianą z sufitu, rozśmieszał sąsiadów. I miał dość kobiecego zainteresowania – był prawdziwy!

Aż pewnego dnia, na przyjęciu, dziadek Nikifor zaczął nas straszyć historiami o zmarłych:

— W nocy zmarli chodzą po domach, okna trzaskają, rury wyją…

Dziewczyny zaciskają zęby, chłopaki się żegnają. A Efimka się rozluźniła i śmieje:

  • Pogadajmy! Martwi? Pójdę teraz na cmentarz – nie bój się!

Nikifor uśmiechnął się:

  • Chcesz to udowodnić? Idź do starego młyna za cmentarzem.

Mówią, że jest czarny pies ze świecącymi oczami – jeśli go zobaczysz, nie przeżyjesz trzech dni!

Efimka nie drgnęła:

– Nawet jeśli będzie ich dziesięć, to wszystkie je zwiążę! I Bobyl-dziewczynę zabiorę ze sobą! Czekaj na mnie!

Zwrócił się do Agafii, stała uśmiechnięta, jej oczy błyszczały.

  • Chodźmy, babciu?

Skinęła głową. I poszli – on – dumnie, z wyprostowanymi ramionami, ona – lekkim krokiem, cicho.

Noc, księżyc, świerszcze. Idą, a on patrzy: czy gdzieś nie przemknie potwór?

  • No cóż, babciu, nie jestem bohaterem. Ale przynajmniej cię pożegnam…

Uśmiecha się. I teraz widać młyn: stary, na wpół zrujnowany, skrzypiący.

„Wejdź, kochanie” – szepcze Bobylikha cicho z ciemnego ganku.

Efimika poczuła się, jakby się poparzył – nogi odmówiły jej posłuszeństwa.

— Może nie jestem tchórzem, ale…

Ale jej twarz jest spokojna i cicha.

„Tam…” rozległ się szept:

  • Zapal pochodnię.

Drżącą ręką podniósł pochodnię i zapalił ją. W domu było ciemno, czuć było proch i coś zgniłego. Na piecu stała Bobylicha.

Ciało jest chude, suche, ramiona skrzyżowane. A w cieniu – nikogo więcej.

Zrozumiał: to nie żart. Po raz pierwszy w życiu pomyślał: nie gwiżdż, nie przykładaj uszu do głowy, do serca…

Ale Efim jest dobrą duszą.

„Na duszę Bożą. Nie jestem tchórzem. Więc muszę pomóc”.

Zdjął koc, owinął ją i wyniósł. Dom skrzypiał. A światło księżyca było jej twarzą.

  • A teraz, babciu, zbuduję ci prawdziwy dom.

Zebrałem deski, pociąłem je, popracowałem siekierą. Do rana zrobiłem trumnę – nie arcydzieło, ale z serca.

Sąsiedzi obudzili się i wyszli.

  • Co ty?..
  • Pochowałem Bobylkę. Kto pomaga, bierze łopatę.

I – zabrali grób. Pochowali ze znakiem krzyża każdego, kto przeczytał: „Spoczywaj ze świętymi”.

Gdy ziemia zapadła się, Efim powiedział głośno:

  • Babciu, śpij już spokojnie. A ja idę do pieńka po świeczkę do kościoła.

I poszedł zapalić świeczkę po raz pierwszy.

Od tego czasu przestał chodzić, być bezczelny i paplać.

Gdzie jest walka, on ją powstrzyma:

  • Dość, to jest grzech.

Dziewczyny boją się ustąpić – on stał się inny.

Wieś szepcze:

— Kobiety mówią: Babcia Agafia z tamtego świata nami kierowała i kierowała.

Efimka coraz częściej się żegna.

Rok później, na pogrzebie, podszedł do ludzi i powiedział:

  • Bracia i siostry…

Idę do klasztoru, żeby zbawić swoją duszę.

I odchodzi. Bez akordeonu, bez radości, w prostej koszuli, z tobołkiem.

A w noc wyjazdu ktoś zobaczył cienie przy młynie:

Wysoki jest w sutannie z laską… a niski to Agafia, która kiwa głową za nim:

  • Dzięki Bogu… Chwała…

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *