Lera dorastała w mieszkaniu w samym sercu stolicy, gdzie panowała powściągliwa elegancja i porządek, niemal jak w muzeum.
Parkiet lśnił, jakby został niedawno wypolerowany, grube jedwabne zasłony delikatnie rozpraszały światło, a w przeszklonej gablocie stała kolekcja najwspanialszego szkła weneckiego – Lerze surowo zabroniono go dotykać.
Na czele tego małego wszechświata stała Wiktoria Siergiejewna, matka Lery. Jej głos brzmiał lekko i pięknie, niczym muzyka.
Mogła godzinami opowiadać o artystycznych odkryciach w archiwach Florencji czy o odkryciach na paryskich wystawach. Jedno jej spojrzenie czy gest wystarczały, by sprowadzić na ziemię irytującego kelnera czy nadmiernie gadatliwego znajomego.
Lera nie spuszczała z niej wzroku, chłonąc każdy gest, każdą intonację. Chciała być taka jak ona – pewna siebie, powściągliwa, nieugięta. Dziewczynka uczyła się francuskiego od piątego roku życia – jej matka uważała go za język ludzi wyrafinowanych i sztuki.
Znosiła nudę w muzealnych salach Galerii Trietiakowskiej, tylko po to, by słuchać Wiktorii Siergiejewny, która rozprawiała o palecie Lewitana. Pieniądze zawsze były w tle – i to bezdyskusyjnie. Wakacje na Lazurowym Wybrzeżu, markowe ubrania, najnowsze gadżety – wszystko to Lera postrzegała jako normę.
Mama twierdziła, że pieniądze pochodziły z konsultacji z galerią, tłumaczeń i przemyślanych inwestycji. Lera nie miała wątpliwości – dlaczego, skoro mama zawsze sprawiała wrażenie osoby, która wie, co robi?
Objawienie nastąpiło nagle i gwałtownie, niczym policzek w twarz.
Szukała wykładów z historii sztuki na tablecie Wiktorii Siergiejewny, żeby przygotować sprawozdanie. Ale zamiast potrzebnego folderu, natknęła się na nieznanego posłańca. Ciekawość zwyciężyła. To, co przeczytała, wstrząsnęło nią do głębi duszy.
Cyniczne zwroty, szczere dyskusje o „usługach”, nieskrywana wulgarność, kwoty w twardej walucie, luksusowe hotele… Nadawcą była „Vika”. A zdjęcie było dokładnie tym, na którym Lera uważała swoją matkę za uosobienie stylu i inteligencji. Teraz to zdjęcie wydawało się tandetne i wulgarne.
Ekran dosłownie ją urzekł. Nawet nie zauważyła, jak osunęła się na podłogę, wciąż ściskając tablet w dłoniach.
W tym momencie do mieszkania weszła Wiktoria Siergiejewna. Chłód wieczoru i zapach drogich perfum wciąż były obecne. Zdjęła płaszcz i udała się do sypialni.
- Lera, widziałaś tabliczkę? Chyba… – zamilkła, gdy zobaczyła córkę.
Twarz matki natychmiast zbladła. Jej wzrok padł na ekran urządzenia, które córka trzymała w rękach.
Lera podniosła wzrok, w jej głosie słychać było napięcie:
- Mamo… co to jest?
Wyciągnęła tablet, jakby to był wąż, który ją kąsał. Matka wzięła go w milczeniu, zbyt wolno, zbyt ostrożnie. Przesunęła wiadomości i wyłączyła ekran, a kliknięcie zabrzmiało jak cios.
„To nie twoja sprawa” – powiedziała lodowato. „Nie powinieneś był tego czytać”.
„Nie moja sprawa?!”. – wykrzyknęła Lera, a w jej głosie słychać było zarówno zdumienie, jak i wściekłość. „Ty… ty naprawdę… ty jesteś eskortą?”
Wymówienie tego słowa było bolesne. Zabrzmiało w przestrzeni jak ślina na lśniącej powierzchni ich życia.
– Ale ty jesteś doktorantem! Cytujesz Dantego na pamięć, opowiadałeś mi o Botticellim z oryginałów! To?! – Wskazała na tablicę.
Wiktoria Siergiejewna bezszelestnie podeszła do okna, za którym migotały światła stolicy. Jej sylwetka zamarła w napiętej pozie.
- Czego chcesz usłyszeć? – spytała ostro. – Chcesz wiedzieć, ile płacą specjaliście z moim wykształceniem? Nie starczy na czynsz, na twoją szkołę, na wszystko. Wybrałam drogę, która ci to wszystko zapewniła. Nigdy nikogo tu nie sprowadziłam. Ani razu. Ten dom należy tylko do ciebie. Moje ciało to mój wybór. I póki żyjesz na mój koszt – uszanuj je.
— Szacunek?! — krzyknęła Lera. — Za co?! Za kłamstwo? Za oszustwo? Za to, że wszystko w tym mieszkaniu jest fałszywe? Starałam się być taka jak ty. A ty… kim ty jesteś?
Te słowa najwyraźniej trafiły do matki. Z trudem powstrzymywała się od załamania.
„Jestem matką” – powiedziała ostro. „Która chciała dla ciebie jak najlepiej. Tak, to była wyboista droga. Tak, było ciężko. Ale dorastałaś w cieple i bezpieczeństwie”.
Lera nie usłyszała. Wybiegła, zatrzasnęła drzwi do swojego pokoju, rzuciła się na łóżko i schowała twarz w poduszce.
Wszystko się zawaliło. Obraz idealnej matki, ich luksusowe życie, nawet zapachy domu wydawały się jej teraz odrażające.
Nastały dni milczenia i wyobcowania. Mieszkali w tym samym domu, ale jako obcy sobie ludzie.
Victoria próbowała wrócić do normalnego porządku – śniadania, rozmów, drobnych spraw. Lera ledwo reagowała. Wszystko wokół zaczęło budzić w niej odrazę. Wazony, sprzęty, suknie – wszystko przypominało jej o sprzedajności.
Nawet wiedza, którą przekazała jej matka, wydawała się teraz fałszywa. Po co rozpoznawać fałsz, skoro samo życie nim jest?
Tydzień później przyjechała ciocia Ola i zastała Lerę samą.
„Lerochka” – powiedziała cicho, siadając obok niego. „Wiem… że się dowiedziałeś”.
„I wiedziałeś?” – zapytała dziewczyna z goryczą. „I milczałeś?”
„Tak” – ciocia ciężko westchnęła. „Ale ja tego nie zachęcałam. Po prostu… nie mogłam się odwrócić. Po odejściu twojego ojca została sama. Wybrała jedyną drogę, która gwarantowała ci wszystko”.
„Kosztem moim, ciociu” – zaśmiała się chrapliwie Lera. „Moje zaufanie. Moja wiara”.
Lera zrozumiała: wybaczyć nie znaczy usprawiedliwić. To po prostu sposób na przetrwanie.
Zamknęła się w sobie. Nauka stała się dla niej ratunkiem. Strony podręczników to cegły nowego życia.
Stypendium. Akademik. Niezależność. — powtarzała sobie jak modlitwę.
Pewnego dnia przy obiedzie moja mama zapytała:
— Czy zdecydowałeś już, gdzie złożysz swoje dokumenty?
- Do Petersburga. Filologia. Lingwistyka – odpowiedziała spokojnie.
- Lingwistyka… No dobrze. Uniwersytet jest silny. Ale po co masz się męczyć w akademiku? Wynajmę ci…
„Nie” – przerwała jej Lera. „Hostel. Ja. Bez… pomocy z zewnątrz”.
Matka zacisnęła usta. Ból, uraza… i może odrobina szacunku błysnęła w jej oczach.
- Jak mówisz. Pomogę ci się przeprowadzić i trochę potłumaczyć na razie.
Nadszedł dzień wyjazdu. Pochmurny sierpniowy dzień. Walizka stała przy drzwiach, obok niej torba sportowa.
Lera miała na sobie prosty sweter i dżinsy. Bez biżuterii, bez grama makijażu. Chodziła po mieszkaniu, jakby się żegnała. Wszystko wydawało się obce. Zimne.
Jej palce zatrzymały się na gablocie z weneckimi figurkami. „Ile to kosztowało?” – przemknęło jej przez myśl.
Matka stała przy wejściu, nie podchodząc. Wyglądała na zdezorientowaną, wręcz załamaną.
„Taksówka czeka” – powiedziała cicho. „Napisz, jak się usadowisz. Przeleję pieniądze”.
Lera wzięła rączkę walizki. Matka spojrzała na nią błagalnie.
„Dziękuję” – odpowiedziała krótko Lera.
I tyle. Żadnego „mamo” ani „zadzwonię”.
Wyszła nie oglądając się za siebie.
W taksówce pędzącej na lotnisko wyjrzała przez okno. Nie było w niej radości. Tylko poczucie wolności. Jakby zrzuciła z siebie ciężkie, drogie, ale kompletnie brudne ubrania.
Zamknęła oczy na samolot, który zabierał ją w podróż ku nowemu życiu. Nie Wenecja ani Paryż pojawiły się przed jej oczami. To był mały pokój w akademiku, stołówka studencka i biblioteka pachnąca papierem i nadzieją.