„Tak, odpocznijmy…”

„Twoim obowiązkiem jest przyjmować gości, przyjechaliśmy tu, żeby odpocząć” – powiedziała Vita z ważną miną, stawiając pojemną walizkę na ganku, którego deska zdawała się pękać.

Gospodyni domu, Lidia Michajłowna, spojrzała na walizkę i skinęła krótko głową. Żadnych ukłonów, żadnych uprzejmości, nawet uśmiechu. Wytarła tylko dłonie o fartuch, lekko wydęła usta i powiedziała:

— Oto dom, tak jak się umówiliśmy. Klucz jest w drzwiach. Świeża pościel, woda z pompy, drewno na opał za stodołą.

„Gdzie jest grill?” – wtrącił mąż Vity, Pavel, stawiając na ziemi plastikowy pojemnik z napisem „Woda pitna”. „Mówiłaś, że jest grill”.

– Tak. Tylko że to zepsuli twoi poprzednicy. Naprawię to, nie martw się – odpowiedziała Lidia Michajłowna i już miała wychodzić, ale Wita się nie uspokoiła:

  • Gdzie jest toaleta? I gdzie śmieci? I butla z gazem? A może mam rozpalić ogień?

— Toaleta jest za domem. Śmieci są w śmietniku, pokażę ci. Gaz jest w butli, butla jest w kuchni. Jeśli chcesz, zapal kuchenkę albo odkręć butlę.

Vita prychnęła. W jej rozumieniu, za te pieniądze – a te tygodniowe „wakacje” kosztowały ich dwie emerytury – powinna dostać tacę i domowy dżem, nic mniej. Ale tutaj – sucho, zwięźle, na temat.

„Dobra, chodźmy, Pasza, zobaczymy przynajmniej, co oni tu trzymają” – mruknęła i wciągnęła walizkę do środka.

Dom był… jak dom. Drewniany, kryty deskami, z małymi oknami i niskimi sufitami. W środku pachniało drewnem, piecem i… czymś starym, znajomym. Vita w milczeniu przesunęła dłonią po ścianie. Przypomniała sobie dzieciństwo – lata na wsi u babci, tkane dywany, dżem w słoikach na półce. Natychmiast odepchnęła tę myśl, marszcząc brwi. Była kobietą z miasta, przyzwyczajoną do komfortu.

– No, patrzcie! – krzyknęła Vita, zaglądając do łazienki. – Wanny nie ma! Prysznica? Nie! Jest tylko miska i chochla! W takiej misce nie myję stóp, a tu – całych?

Paweł westchnął, rozejrzał się po pokoju i usiadł na skrzypiącym łóżku:

  • Vit, co ty mówisz… Chcieliśmy wsi, ciszy. Byliśmy zmęczeni miastem, korkami i pracą. Chciałem pojechać na łono natury – tu masz naturę. Nie ma tu nawet telewizora, zwariujemy, patrząc na siebie.

„Myślisz, że patrzę na ciebie od czterdziestu lat, więc teraz mogę cię tolerować bez telewizji?” – zażartowała Vita, ale już wyjmowała z torby podróżny ekspres do kawy. „Przynajmniej zrobię normalną kawę, a nie tę jej breję”.

Lidia Michajłowna powoli wracała do domu po drugiej stronie ulicy, przez trawiasty dziedziniec. Vita nie jest pierwsza i nie ostatnia. Przyjeżdżają co roku. Głośno, natarczywie. A potem siadają na ganku, patrzą na zachód słońca i milczą. Taka jest wieś. Najpierw niewygodnie, potem spokojnie. A ci, którym się nie podoba, odchodzą trzeciego dnia, bladzi jak mleko.

Poszedłem do kuchni, nalałem sobie herbaty do starego, pękniętego kubka. Wyjrzałem przez okno – już siedzieli na ławce. Paweł – z papierosem, Vita – z telefonem. Zwyczajnie.

Westchnęła. Wynajmuje dom na całe lato, żeby kupić drewno na opał na zimę. Jej emerytura jest jak łzy. Dzieci nie przychodzą. Jej syn by przyjechał, ale…

Odwróciła się. O synu – ani myśleć, ani mówić. Minęło już piętnaście lat.

Wieczorem Vita trochę zmiękła. Ugotowała barszcz na cylindrze i była zadowolona. Paweł poszedł do dystrybutora po wodę i rozlał połowę – niezwykłe.

„Jutro idę do centrum dzielnicy” – oznajmiła Vita przy kolacji. „Muszę iść na targ, może znajdę grilla taniej niż tu oferowała. A internet jest słaby, muszę kupić lokalną kartę SIM”.

  • Może nie powinniśmy nigdzie iść? – zaproponował Paweł. – Usiądźmy i coś usmażmy. Niedaleko jest las.
  • Pasza, ty jesteś romantykiem. A ja realistą. Musimy wszystko sprawdzić.

Do pierwszej awarii doszło w nocy.

Vita poszła do toalety, otworzyła niewłaściwe drzwi i weszła do bocznego pomieszczenia. Było ciemno i zakurzone. Na ścianie wisiały zdjęcia. Młody mężczyzna w mundurze, medale. Listy, starannie złożone.

Nie spojrzała na niego, ale coś ukłuło ją w serce. Wróciła do sypialni i długo się przewracała.

  • Paszo, Lidia miała syna? Nie pytałeś?

— Nie pamiętam, chyba tak… Albo nie. Dlaczego?

  • Po prostu tak mi się wydawało.

Trzeciego dnia urlopu Vita obudziła się wcześnie. Słońce świeciło przez okno, koguty za wsią piały jak szalone. W mieście nie było niczego podobnego. Tam rano trąbiły samochody, wyły alarmy, a tutaj – natura, do licha.

Paweł wciąż spał, chrapał w poduszkę, owinięty w koc niczym kapusta. Wita wstała z łóżka i poszła do kuchni. Woda w dzbanku ostygła, a komary zebrały się w kątach. Machnęła ręką i włączyła czajnik – elektryczny, przyniesiony z domu. Przydałoby się choć trochę cywilizacji.

Gdy czajnik się gotował, spojrzała ponownie na te same drzwi – te boczne, które omyłkowo wybrała poprzedniego wieczoru. Ciekawość dręczyła ją jak komar pod kocem. Podeszła do nich, postała chwilę… I pchnęła drzwi.

W pokoju pachniało starym drewnem i czymś jeszcze, jak czas. Wszystko było na swoim miejscu: gładka narzuta, starannie złożony mundurek na krześle, fotografia nad łóżkiem. Młody chłopak, około dwudziestu lat, o poważnych oczach. W ramce wisiało zdjęcie, wycięte najwyraźniej ze szkolnego albumu. Pod szkłem leżał pożółkły medal i notatka. Napis niezgrabnym pismem: „Nie zapomnę, mamo”.

Vita usiadła na skraju łóżka. Dotknęła ramy, a potem wstała, jakby ją ukłuło. W mieście nie miała czasu ani ochoty patrzeć na czyjś ból. Ale tutaj wszystko było blisko. Żywe. Ciepłe. I jakoś wstydziła się swoich krzyków, grilla, wody i kawy.

Odwróciła się i zadrżała. Lidia Michajłowna stała w drzwiach. Milcząc.

  • Przepraszam… Ja… Nie chciałam. Po prostu się zgubiłam – wyjąkała Vita, ale słowa zawisły w powietrzu.

„Rozumiem” – odpowiedziała sucho Lydia. „Ciekawość nie jest grzechem, ale nie zawsze jest czymś dobrym”.

„Masz syna?” zapytała Vita, znając już odpowiedź.

„Tak” – odpowiedział krótko.

Pauza.

„Przepraszam…” – powtórzyła Vita. I dodała coś głupiego: „Masz ładny dom”.

Lydia zaśmiała się.

— To dom jak każdy inny. Wilgotny i stary. Ale mój.

Odwróciła się i odeszła.

Vita stała dalej. Czuła się niedobrze. Nie z powodu domu, ale z powodu siebie. Wróciła do kuchni i usiadła. Czajnik już ostygł. W głowie krążyła jej jedna myśl: „Po co się tu wdrapałaś? Czego szukałaś?”

W ciągu dnia Lidia była zajęta w ogrodzie. Nabierała wody, podlewała grządki. Było tak gorąco, że ziemia parowała jak w saunie. Vita wyszła z workiem śmieci.

  • Lidia Michajłowna, gdzie mogę dostać śmieci?

„Pokażę ci” – odpowiedziała, prostując się.

Poszli ścieżką do ogrodzenia. Do śmietnika – z siatką i pokrywą. Vita rzuciła worek i odwróciła się.

  • Pewnie sprawiłem ci sporo kłopotów… Przepraszam, jeśli coś.

„Wszystko w porządku. Tylko nie wchodź więcej do tego pokoju” – powiedziała spokojnie Lydia. „Nie wynajmę go”.

  • Zrozumieć.

Cisza. Słońce prażyło. Gdzieś w oddali brzęczał traktor.

„Mój brat zginął” – powiedziała nagle Vita. „W Afganistanie. Mama nigdy nie doszła do siebie”.

Lydia skinęła głową.

— Mój był w Czeczenii. Nekrolog przyszedł w 1999 roku. Kisiłem wtedy ogórki… Myślałem sobie: to niemożliwe. A potem — cisza. Bez snu, bez życia.

— Proszę przyjąć moje kondolencje.

  • Dziękuję. No i co się stało? Odpocznij.

Wieczorem Paweł rozpalił ogień. Sąsiedzi, na szczęście, nie kłócili się. Vita milczała. Piła wino i patrzyła w ogień. I nagle powiedziała:

  • Pash, wiesz, dlaczego jej dom jest taki? I dlaczego ona jest taka?
  • Dlaczego?

— Mój syn umarł. Był bardzo młody.

Paweł zaciągnął się papierosem.

  • Cóż, życie… Wielu ponosi straty.

— Nie wiem, jak bym żył. To nie do zniesienia.

  • Dałbyś radę. Jesteś uparty.
  • A ja myślałam, że jest okropna, po prostu stara. I tak bardzo cierpiała…

Paweł skinął głową. Ogień trzaskał. Gdzieś w oddali szczekały psy.

  • Jutro pójdę do niej z ciastem. Sam je upiekę. Muszę to jakoś… no, zrekompensować.

“Czy zrekompensujesz mi to ciastem?” zaśmiał się Paweł.

  • Co sugerujesz?

— Napraw jej grilla.

  • To też.

Rano Vita zagniatała ciasto. Placek wyszedł krzywo, ale z wiśniami, domowymi. Paweł podszedł do Lidiji z młotkiem i naprawił grill. Spojrzała na niego podejrzliwie, po czym powiedziała:

  • Teraz się nie złamie?

„Naprawiono to najuczciwszym młotkiem” – powiedział Paweł. „Z serca”.

— A twoja żona piecze ciasto, zakładam?

  • Tak. W pokoju.

Lydia skinęła głową. Westchnęła. Zaczynał się ciepły wieczór. Wioska pachniała trawą, ogniem i świeżym chlebem.

Ciasto wyszło rumiane, pachniało po prostu zabójczo. Vita owinęła je ręcznikiem, obróciła – krzywo, oczywiście, ale domowe, ciepłe. Takie pieczone – nie ze sklepu, z duszą. Może nie lubiła majstrować przy kuchence, ale to co innego. W jakiś sposób, jak na człowieka przystało, tego pragnęła.

„Chodźmy razem” – zaproponowała Pawłowi.

„No, pogódź się” – machnął ręką i zajął się przygotowywaniem ryby na kolację.

Wita wyszła na podwórko, słońce świeciło jej w oczy. Lidia Michajłowna była zajęta koszeniem trawy przy furtce, coś kosiła. Wita stała tam, zawahała się, po czym podeszła do niej:

  • Lidio Michajłowno, proszę… Przyniosłam ci ciasto. Z wiśniami. Domowej roboty.

Spojrzała najpierw na ciasto, potem na siebie. Chwila ciszy – i nagle cicho:

  • Dziękuję. Z jakiej okazji?

— Powód… jaki powód. Ja po prostu… no cóż, chciałam przeprosić. Za wszystko. Byliśmy z mężem gośćmi, ale zachowywaliśmy się… jakby byli nam winni wszystko.

Lydia usiadła na ławce i położyła obok siebie ciasto.

  • Ty, Vita, choć masz charakter, nie jesteś obca. Nadal jesteśmy swoimi, Rosjanami. Wszyscy z bólem, wszyscy z dumą. Zależy nam na prawdzie, ale zapominamy, że każdy ma swoją.

– Masz rację – Vita usiadła obok mnie. – Ciągle się zastanawiam, po co weszłam do tego pokoju… Ciekawość, owszem. A potem – jakby ktoś mnie uderzył w nos. Poczułam wstyd.

  • Wiesz, ilu ich tam weszło? – Lydia zachichotała. – I co z tego? Popatrzyli, wzruszyli ramionami i wyszli. A ty… przynajmniej upiekłeś ciasto.

„To jest krzywe” – przyznała Vita. „Ale z miłością”.

— Lepiej krzywą z miłością, niż prostą z karabinu maszynowego.

Pauza.

„Czy twój syn był… dobry?” Vita ostrożnie zapytała.

— Najlepszy. Odważny, uparty. Jak twój mąż — wszystko robi sam, nikogo nie słucha. Zgłosił się na ochotnika. Powiedział: „Mamo, nie bój się, wrócę”. Nie wrócił.

  • Przepraszam…

– Co tu wybaczać? Już się z tym pogodziłem. Pierwsze pięć lat było jak mgła. Potem zrozumiałem, że muszę żyć. Zachować ten dom, tę ziemię. Ludzie przychodzą i odchodzą, ale ja jestem tutaj.

— Czy masz jeszcze jakieś dzieci?

Lydia spojrzała na Vitę surowo, po czym odwróciła się.

— Tak, były. Córka. Mężatka, za granicą. Nie komunikujemy się.

  • Jak to?

— Zdarza się. Rozstajemy się. Ja ze wsi, ona z miasta. Pieniądze, słowa… A potem — cisza. Nie piszemy listów, nie oczekujemy telefonów.

Vita poczuła ucisk w środku. Ona też ma dzieci, wnuki. Czy często do niej dzwonią? Czy często dzwonią?

„Może najpierw powinieneś napisać?” powiedziała ostrożnie.

— Po co? Znów słyszeć „Mamo, nie wtrącaj się”? Nie. Dość. Mam… sąsiadów, kury, dom. I jest dobrze.

Siedzieli w milczeniu. Ciasto stygło, zbliżał się wieczór. Pachniało trawą i chlebem. I panowała cisza – taka cisza, jaka zdarza się tylko na wsi, gdy słychać bicie serca.

Wszyscy troje już jedli kolację. Paweł rozpalił grilla, ryba była zrumieniona, wino wsiąkło do środka. Lydia siedziała wyprostowana, ale jej twarz była nieco łagodniejsza.

„Byłeś tu całe lato?” zapytał Paweł.

  • Dokąd mam iść? Życie jest tutaj. Nie ma sensu jechać do miasta. Tam panuje hałas i gwar. Moje interesy są tutaj.

— Czy jest kiedykolwiek nudno?

  • Nuda – z serca. Jeśli twoja dusza jest pusta – nawet jeśli mieszkasz na Kremlu, będziesz się nudzić.

Vita się uśmiechnęła. Paweł skinął głową.

Późnym wieczorem wrócili do domu. Księżyc świecił jasno, było ciepło. Vita powiedziała cicho:

  • Nie chcę stąd wyjeżdżać. Tu jest… życie.
  • Jesteśmy ludźmi miasta. Czekają tam na nas interesy.
  • Sprawy… A dusza? Dusza jest tutaj.

Lydia sprzątała ze stołu, patrząc na księżyc. I nagle weszła do tego pokoju. Usiadła na łóżku syna, wzięła ramę i ją wyprasowała.

  • Widzisz, Sieriożko, ludzie są różni. Ale nie wszyscy są źli. Ci są dobrzy. Nawet jeśli są hałaśliwi.

Uśmiechnęła się. Ciasto było pyszne.

Ranek był pochmurny. Słońce się schowało, wiatr niósł kurz wzdłuż drogi. Vita pakowała swoje rzeczy, narzekając:

  • Nie lubię się szykować. Zawsze o czymś zapominam.

„Najważniejsze, żeby nie zapomnieć, jak rąbać drewno” – zaśmiał się Paweł.

  • Śmieszy cię to, ale będę w mieście i będę o niej myślał, Lydia. Taka silna. I samotna. Chciałbym mieć taką postać.
  • Masz charakter niczym czołg. Nawet Lydia odpoczywa obok ciebie.

Wyszli na werandę. Walizka stała przy drzwiach, samochód przy bramie. Lydia podeszła i przyniosła paczkę:

  • Oto jabłka z ogrodu. I miód. Domowej roboty.
  • Dziękuję, Lidio Michajłowno – zarumieniła się Wita. – A ty… no, jak już, to dzwoń. Przyjedź. Pamiętasz adres?
  • Zapamiętam.

Przytulili się. Nie jako lokatorzy i gospodynie, ale jako… ludzie.

  • Poczekaj. Zapytam córkę – ona napisze do twojej. Niech przywróci połączenie. To się nie uda.
  • Nie trzeba. Dziękuję. Jakoś sobie poradzę.

Droga do miasta zdawała się nie mieć końca. Vita milczała, patrząc przez okno. Paweł włączył radio – rozmawiali o korkach i cenach.

„To wszystko” – powiedział. „Odpoczęliśmy”.

  • Nie odpoczęliśmy, ale wiele zrozumieliśmy. Słuchaj, pojedziemy tam znowu za rok?
  • Ale ty nienawidzisz wioski!

— Nienawidziłem tego. A teraz… kocham to.

Wyjęła jabłko z torebki i ugryzła. Słodkie, soczyste. Jak życie, które płynie cicho na wsi, z dala od zgiełku. I zrozumiała – on wróci. Na pewno.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *