„Mamo, mogę porozmawiać?” Dmitrij stał w drzwiach sypialni, nerwowo bawiąc się telefonem. Na ekranie pojawiło się zdjęcie rudego szczeniaka z uszami, które wydawały się dwa razy dłuższe od niego.
Irina Aleksandrowna, nie odrywając wzroku od dokumentacji medycznej, podniosła wzrok. Przez dwadzieścia lat kierowania oddziałem nauczyła się czytać intonacje jak cudze listy. Ten ton… Zawsze tak było, gdy jej syn bardzo czegoś chciał, gdy w wieku pięciu lat prosił o nowy samochód, a gdy miał czternaście – o deskorolkę. I znowu…
„Oczywiście, proszę wejść” – powiedziała, zdejmując okulary i ostrożnie odkładając teczkę. „Co się stało?”
„Nic specjalnego” – Dima opadł na krzesło, jak w dzieciństwie, naprawdę rozluźniony, w chwili, gdy już wiedział, że zostanie przyjęty. „Tylko… spójrz, jakie śliczne!”
Wyciągnął telefon, a Irina Aleksandrowna mimowolnie spojrzała na zdjęcie szczeniaka. Jamnik o paciorkowatych oczach patrzył prosto w obiektyw, jakby rozumiał wszystko na świecie.
– Została ostatnia suczka z miotu. Hodowca twierdzi, że jest najmądrzejsza – Dima ożywił się, widać było, jak trudno mu było ukryć podekscytowanie.
W tym momencie drzwi lekko zaskrzypiały i do pokoju weszła Vika. Usiadła na podłokietniku fotela męża i z zainteresowaniem, ale i lekką obawą, spojrzała na ekran telefonu.
„Irina Aleksandrowna, musimy się z tobą skonsultować…” jej głos był cichy, ale pewny siebie.
- A co z psem? – Irina Aleksandrowna uśmiechnęła się lekko, jakby sama już się tego domyśliła.
„Skąd jesteś?” Vika była zaskoczona, najwyraźniej nie spodziewając się takiej reakcji.
„Widzę, jak oboje spacerujecie po parku, przyglądając się każdemu psu na smyczy, jak na obrazie, i otwierając w Internecie artykuły o jamnikach…” Irina Aleksandrowna odchyliła się na krześle, czując się spokojnym obserwatorem.
Dima i Vika wymienili spojrzenia. Mieszkali w trzypokojowym mieszkaniu matki od trzech miesięcy – odkąd się pobrali. Początkowo myśleli o wynajęciu czegoś własnego, ale Irina Aleksandrowna, jak zawsze, nalegała: „Po co wydawać pieniądze na czynsz, skoro można mieszkać ze mną i odkładać na własne”. I oni, jak wszyscy młodzi ludzie, nie od razu zrozumieli, jak mądra może być ta rada.
– Mamo, widzisz – Dima pochylił się do przodu – pomyśleliśmy o wszystkim. Misza, mój kolega, ma siostrę, która jest hodowczynią, prawdziwą profesjonalistką. Ona gwarantuje…
„Czekaj” – przerwała Irina Aleksandrowna, nie przerywając, ale dając jasno do zrozumienia, że w tej sprawie obowiązuje dla niej jasna hierarchia. „Chodźmy po kolei. Ile kosztuje ten szczeniak?”
„Trzydzieści tysięcy” – odpowiedziała szybko Vika, patrząc na matkę męża. „Ale to obejmuje dokumenty i podstawowe szczepienia”.
- A skąd je weźmiesz? – w głosie teściowej nie było wyrzutu, tylko zainteresowanie, jak u osoby, która nie raz widziała, jak w życiu ludzi dzieje się to „przemyślenie”, którego skutki nie zawsze są zgodne z oczekiwaniami. – Przecież zaoszczędziłaś na zaliczkę, prawda?
„Obliczyliśmy” – Vika wyciągnęła z kieszeni złożoną kartkę papieru. „Słuchaj: jeśli kupimy szczeniaka, odłożymy trochę mniej na kredyt hipoteczny, ale…”
„Ale co?” zapytała cicho Irina Aleksandrowna, unosząc brwi.
„Ale będziemy mieli psa” – powiedział Dima, bo jeśli ktokolwiek miał to powiedzieć, to właśnie on. „Mamo, pamiętasz, jak zawsze pytałem? A ty mówiłaś, że jesteś za młoda, żeby się tym zająć…”
Irina Aleksandrowna uśmiechnęła się mimowolnie, przypominając sobie, jak kiedyś rano, z oczami pełnymi nadziei, domagał się jakiegoś zwierzęcia dla siebie. A potem z uśmiechem go odradzała. Ale czas mijał i teraz był już dorosły, siedział przed nią z tymi samymi oczami, tylko teraz było w nich więcej powagi.
„Teraz jesteś dorosły” – odpowiedziała z lekką ironią. „I na pewno sobie poradzisz?”
– Oczywiście! – Dima zerwał się z krzesła, a jego twarz promieniała determinacją. – Pomyśleliśmy o wszystkim. Rano idę na spacer przed pracą, po południu Vika, ma dwie wolne godziny między zmianami, wieczorem znowu ja. W weekendy – razem.
- A co jeśli pies zachoruje? – Irina Aleksandrowna bębniła palcami po stole, z przyzwyczajenia sprawdzając, jak sytuacja rozwinie się dalej. – Kto zawiezie go do weterynarza?
„Ja!” odpowiedzieli jednocześnie młodzi ludzie, a salę natychmiast wypełnił serdeczny śmiech.
— A pieniądze na jedzenie? Na szczepionki? Na zabawki?
Vika nie straciła głowy i rozłożyła kartkę, na której starannie wypisane były wszystkie wydatki. Potraktowała tę rozmowę jako test i zależało jej na pokazaniu, że mówi poważnie.
„Proszę” – powiedziała, pokazując liczby. „Żywność kosztuje cztery tysiące miesięcznie, zabawki około tysiąca, a szczepienia raz w roku – nie trzeba odkładać zbyt wiele”.
Irina Aleksandrowna spojrzała na nich z lekkim zdziwieniem, ale w jej oczach nie było wątpliwości, a raczej dobrodusznej uwagi. Teraz mogła tylko patrzeć. Czasami decyzje nie zapadały od razu, a czas pomagał zrozumieć najważniejsze rzeczy.
Irina Aleksandrowna uważnie przyglądała się swoim pociechom. Ich policzki były zarumienione, oczy błyszczały, a słowa były jakoś niewyraźne – zupełnie jak u dzieci, wszystkie w tym samym scenariuszu. Ale może właśnie tego im brakuje? Prawdziwej odpowiedzialności, nie jakiejś tam błahostki, poważnej? Bycia naprawdę odpowiedzialnym za coś.
„Więc” – wstała od stołu, jakby podejmując decyzję, i nie patrząc na nikogo, zaczęła rozdzielać role. „Mam warunki”.
Dima i Vika zamarli, gotowi wychwycić każde słowo.
— Po pierwsze: wszystko, co dotyczy psa, leży po twojej stronie. Nie będę go wyprowadzać, karmić ani sprzątać. Nie musisz nawet pytać.
- Oczywiście, mamo, zrobimy to sami! – odpowiedział natychmiast Dima, nawet z pewnym entuzjazmem, bo zadanie nie wydawało się zbyt trudne.
– Po drugie – Irina Aleksandrowna uniosła palec, jakby robiła ważną umowę. – Jeśli zobaczę, że coś jest nie tak ze szczeniakiem, to podejmę działania. Jakie – sama zadecyduję. Zrozumiano?
– Tak! – Vika natychmiast się uśmiechnęła, wyraźnie zadowolona, że teściowa dała zielone światło. – Dziękuję, Irina Aleksandrowna! Wymyśliliśmy imię – Żurawina! Jest ruda, więc tak ją nazwaliśmy…
Irina Aleksandrowna powstrzymała uśmiech i lekko zmrużyła oczy.
„Chwileczkę, zanim się podekscytujesz” – jej głos stał się nieco poważniejszy. „Jest jeszcze trzeci warunek. Co miesiąc musisz odkładać na spłatę kredytu hipotecznego tyle, ile zaplanowałaś. Pies to pies, ale musisz myśleć o przyszłości”.
– Mamo, nie martw się – Dima przytulił mamę, jak w dzieciństwie, kiedy się o coś martwił. – Dostaję awans w sklepie, niedługo będę więcej zarabiać. A Vika mówi, że ma więcej klientek w salonie…
– No cóż, skoro tak – uśmiechnęła się Irina Aleksandrowna – to idź do swojej Kluki. Ale pamiętaj, to poważna decyzja, a nie zabawa.
Szczeniak został przywieziony w sobotę. Maleńki, rudy stworek, jeszcze niepewny swoich kroków, z dziwnie wystającymi łapkami, wywrócił do góry nogami dotychczasowy bieg życia w mieszkaniu. Wszystko stało się inne – jakby ten szczeniak nie był zwykłym zwierzątkiem, ale czymś o wiele większym, co wdziera się do życia z nieprzewidywalną siłą.
„Tylko nie łap jej od razu” – ostrzegła hodowczyni, wysoka kobieta w surowych okularach. „Pozwól jej samej przyzwyczaić się do nowego domu”.
Szczeniak, lekko splątany w swoich małych łapkach, ostrożnie przechadzał się po mieszkaniu, wdychając jego powietrze i uważnie przyglądając się nowo poznanym osobom. To był moment, w którym coś absolutnie małego, ale ważnego wkroczyło w ich życie i wszyscy to poczuli – nawet Irina Aleksandrowna, choć oczywiście nie powiedziała ani słowa.
Szczeniak, nieco dziecinnie niepewny, przekroczył próg i zaczął badać przestrzeń. Jego nosek był zwinięty, uszy, długie i drżące, ledwo dotykały podłogi, a łapki, tak maleńkie, wciąż się rozsuwały, jakby jego małe ciało nie nadążało za myślami.
- Mamo, zobacz, jaka ona jest malutka! – wyszeptał Dima, pełen radości. – Zupełnie jak zabawka, prawda?
Irina Aleksandrowna siedziała na sofie, obserwując z umiarem. Bez zbędnych emocji. To był jej styl – bez zbędnych słów, bez krzywych spojrzeń. Tymczasem Klukwa krzątała się po mieszkaniu, ostrożnie zataczając zakręty, zaglądając pod stół i wdychając zapachy. Powąchała fikusa, który wyraźnie jej się nie spodobał.
„Co mam jej karmić?” Vika nagle zapytała hodowcę, uznając, że nadszedł czas powrotu do rzeczywistości.
– Proszę – hodowczyni wyjęła z torby ciężki pakunek, jakby nigdy się z nim nie rozstawała. – To właśnie jadła ze mną. Żadnych eksperymentów w pierwszych dniach! Wpisałam harmonogram karmienia, szczepienia do paszportu. Wszystko w porządku.
I tak, jakieś trzydzieści minut później, Vika i Dima z uwagą słuchali, jak hodowca opowiada o codziennej rutynie, zwyczajach rasy i ewentualnych problemach. Dima skinął głową i zapisał, ale Irina Aleksandrowna zauważyła, że jego uwaga już się rozproszyła, a Vika, kiwając głową, najprawdopodobniej myślała o czymś własnym. Szczeniak okazał się silniejszy niż wszystkie ich plany.
Tymczasem Klyukva zdała sobie sprawę, że wróciła do domu. Znalazła pantofelek Iriny Aleksandrownej, wciągnęła go pod krzesło i urządziła tam swoją małą kryjówkę. Od czasu do czasu jej uszy, niczym aksamitne firanki, lekko drżały, jakby przyzwyczajając się do atmosfery.
- O, gdzie postawimy łóżko? – zapytała podekscytowana Vika, szybko rozglądając się po pomieszczeniu. – Dimoczka, może w naszym pokoju?
Irina Aleksandrowna pokręciła głową, patrząc na ich zamieszanie. Czy wydali fortunę na tego psa? Nawet nie wiedzieli, co on im może zrobić. Ale to już nie miało znaczenia.
Pierwsza noc minęła jak koszmar. Cranberry jęczała, dławiąc się tęsknotą za matką i braćmi. Jej drobne ciało wciąż nie przyzwyczaiło się do samotności.
„Może powinniśmy ją zabrać?” zasugerowała Vika, patrząc na szczeniaka z niepokojem.
„Nie możesz” – odpowiedział stanowczo Dima, jego głos był jak zawsze stanowczy. „Hodowca powiedział, że szczeniak powinien od razu przyzwyczaić się do swojego miejsca”.
I tak o piątej rano Cranberry obudziła się, drapiąc łapkami podłogę, jakby prosiła o pierwszy spacer.
„Pójdę” – powiedział Dima, ziewając i wciągając dżinsy, jakby jeszcze nie wytrzeźwiał. „Gdzie smycz?”
„Na korytarzu” – powiedziała Vika, a w jej głosie słychać było pewne zmieszanie. To był ich pierwszy poranek z Klyuką i oboje czuli już, że teraz wszystko będzie inne niż wcześniej.
Irina Aleksandrowna słuchała ich gwaru, ale tylko przez sen. Gdzieś tam, przez półsen, słychać było dźwięk zamykanych drzwi. A potem znajomy krzyk Dimy:
- Hej, dokąd idziesz? W złą stronę! Cranberry, stój!
Potem znów cisza. Zegar tyka, a miasto za oknem wciąż się nie budzi. Pół godziny później wrócili: Dima rozczochrany, z jednym trampkiem i mokrym śladem po kałuży, a Klyukva, ta sama rudowłosa, była szczęśliwsza niż kiedykolwiek.
- Jak minęła wam wędrówka? – Vika spotkała ich w drzwiach, trzymając w ręku ręcznik.
– Świetnie! – odpowiedział Dima, opadając na ławkę. – Jaka ona jest zabawna! Wyobraź sobie, zobaczyła gołębia i pobiegła za nim! Ledwo się powstrzymałam…
- Umyłeś łapy? – z kuchni dobiegł znajomy głos.
- Tak mamo, nie martw się!
Tak zaczęło się ich nowe życie. Dima wstawał o szóstej rano i pierwszą rzeczą, jaką robił, było wyprowadzanie Klyuvy na spacer, niezależnie od tego, ile godzin minęło. Vika, między zmianami, udawało się biegać do domu, żeby pobawić się ze szczeniakiem. W weekendy wszyscy razem chodzili do najbliższego parku, gdzie Klyuva spotykał wszystkie psy z okolicy.
- Patrz, ona już nauczyła się “siadać”! – powiedział dumnie Dima. – Żurawinko, siadaj!
Jamnik spojrzał na niego zaskoczonym wzrokiem i przechylił głowę.
- No, pamiętasz? Pokazałem ci… – Dima wyjął smakołyk. – Siadaj!
Cranberry, niczym prawdziwa studentka, usiadła ostrożnie, nie odrywając wzroku od upragnionego przysmaku.
- Mądra dziewczynka! – Vika, zupełnie zachwycona, klasnęła w dłonie. – Jaka mądra dziewczynka!
Irina Aleksandrowna obserwowała ich sielankę z powściągliwym optymizmem, ale jakoś tak nie było. Coś w jej wnętrzu podpowiadało jej, że nie zawsze tak będzie.
Pod koniec pierwszego miesiąca entuzjazm zaczął słabnąć. Poranki coraz częściej zaczynały się od tego dialogu:
- Dim, twoja kolej na spacer…
- Mmm… jeszcze pięć minut…
- Wczoraj mówiłeś to samo…
- Dobra, dobra, wstaję…
Oto ten sam początek, kiedy wydawało się, że wszystko jest zbyt proste i że wszystko może pozostać takie samo. Ale jak zawsze, za prostymi radościami kryły się zawiłości, których nawet nie podejrzewali.
Budzik ponownie przerwał ciszę. I choć Dima i Vika już nie reagowali, Cranberry cierpliwie siedział przy drzwiach, zerkając na zegarek. Szczeniak stawał się coraz bardziej zdecydowany w swojej roli towarzysza poranka.
Pewnego dnia, w pośpiechu, szykując się do pracy, Irina Aleksandrowna usłyszała żałosny jęk. Zaglądając do pokoju, zobaczyła Klukwę siedzącą przy zamkniętych drzwiach, jakby czekała na coś ważnego, ale sama.
- Hej, ktoś! Już ósma rano!
- Co? Co? – zaspany głos Dimy, lekko oszołomiony budzikiem. – Cholera, zaspaliśmy…
Wieczorem odbyła się poważna rozmowa. Irina Aleksandrowna westchnęła, starając się nie uciekać do wyrzutów.
„Rozumiem, że jesteś zmęczony” – zaczęła, starając się mówić spokojnie, ale w jej głosie wciąż słychać było nutę zaniepokojenia. „Ale to nie wina psa. On potrzebuje rutyny”.
„Mamo, to był wypadek” – Dima potarł szyję i od razu zauważył, jak Vika skinęła głową na znak zgody.
- To prawda! – Vika radośnie uniosła brwi. – Kupimy drugi budzik…
I rzeczywiście, następnego ranka pojawił się drugi budzik. I tydzień zdawał się minąć bez żadnych incydentów. Ale potem…
- Dim, nakarmiłeś Żurawinę?
- A czy nie powinieneś był?
— Mam wczesną zmianę…
A potem pies, jakby wyczuwając zmianę, zaczął gryźć wszystko, co stanęło mu na drodze. Kapcie, rogi mebli, nawet książki…
- Może się nudzi? – pomyślała Vika, patrząc na obgryziony róg kanapy. – Muszę kupić nowe zabawki…
„Ona nie potrzebuje zabawek, ona potrzebuje uwagi” – westchnęła Irina Aleksandrowna. „Kiedy ostatni raz z nią pracowałaś? Bawiłaś się z nią?”
Młodzi ludzie spojrzeli na siebie, nie mogąc znaleźć odpowiedzi.
— Nie, nie… W zeszłym tygodniu?
„Przedostatni…” dodał Dima z przekonującą intonacją.
- A jak długo spacerujesz rano? – Irina Aleksandrowna surowo uniosła brew.
- No cóż… – Dima zawahał się chwilę. – Około piętnastu minut… Muszę tylko wziąć się do pracy…
Stała i patrzyła na nich, widząc błysk rozczarowania w ich oczach. Psy nie potrafią żyć według ustalonego harmonogramu. Chcą być blisko, chcą czuć, że są nie tylko żywą istotą, ale częścią tego życia, tej rodziny. Irina Aleksandrowna wiedziała, że jeśli nie nastąpią żadne zmiany, szczeniak wkrótce straci zainteresowanie, a wraz z nim miłość, którą tak szczerze jej dawał.
Być może mieli trudności ze zrozumieniem tego, a może po prostu bali się odpowiedzialności.
Problemy narastały niczym kula śnieżna. Cranberry, już dorosła, ale wciąż szczeniak, domagała się uwagi. Ale ci, którzy ją przygarnęli, najwyraźniej zapomnieli, że z małym stworzeniem tak się nie dzieje – wystarczająco się bawił, jest zmęczony, dajmy mu żyć. Wyglądało na to, że młodzi stracili zainteresowanie tą „zabawką”, a ona nie zdążyła się z nią oswoić.
„Spóźnimy się dzisiaj” – mówił Dima prawie każdego wieczoru. „Lyocha ma urodziny, posiedzimy sobie godzinkę…”
Godzina zmieniła się w trzecią, potem piątą. Irina Aleksandrowna, ulegając, wyjęła smycz. Żurawina, widząc to, zaczęła merdać ogonem – wiedziała już, że to teściowa wyciąga ją z tych „zapomnianych” wieczorów.
„Chodźmy, mój rudy smutku” – wyszeptała Irina Aleksandrowna, zapinając karabińczyk. „Trochę cierpliwości…”
Aż pewnego dnia zadzwoniła Vika:
- Irina Aleksandrowna, idziemy do kina. Czy mogłabyś…
I wtedy Irina Aleksandrowna nie mogła już dłużej zwlekać. Po raz pierwszy od tylu lat odpowiedziała stanowczo:
- Nie, nie mogłem.
- Przecież już kupiliśmy bilety! – w głosie synowej słychać było kapryśne nuty, które nie spodobały się Irinie Aleksandrownej. – Ostatni spektakl, naprawdę chcę go zobaczyć…
— Kto ci zabronił najpierw wyprowadzić psa, a dopiero potem kupić bilety?
Po drugiej stronie linii panowała cisza, długa i ciemna jak noc.
- Vika… – ciągnęła ciszej, próbując się uspokoić. – Ty też chciałeś psa. Pamiętasz, jak obiecałeś się nim zaopiekować?
Vika westchnęła, jakby jej słowa, niczym ciężki brzemię, przerastały jej siły:
- Tak, ale… Nie sądziliśmy, że to będzie takie trudne. Praca, zajęcia… A do tego te trzy spacery dziennie…
Irina Aleksandrowna zamknęła oczy, uwalniając się od irytacji. Jakże znajome to było… „Nie sądziliśmy, że będzie tak trudno” – słyszała te słowa wielokrotnie. Ileż razy słyszała je od rodziców, którzy przychodzili do kliniki z dziećmi, które zaniedbali, których nie rozumieli lub nie chcieli zrozumieć. Zrozumiała, że Vika i Dima nie byli źli, po prostu nie wiedzieli, jak sobie poradzić.
A teraz, gdy problemy stały się oczywiste, nie można już było ich po prostu ignorować.
Wieczorem, gdy młoda para wróciła z kina, czekała ich rozmowa, która od dawna się rozkręcała. Irina Aleksandrowna siedziała na sofie, a Cranberry wygodnie przytuliła się do niej na kolanach. Szczeniak radośnie merdał ogonem, gotowy na nowe przygody, ale jego właścicielka natychmiast wzięła sprawy w swoje ręce.
„Usiądź” – powiedziała, wskazując na sofę. „Musimy porozmawiać”.
„Mamo, jeśli to przez film, to już tego nie zrobimy” – zaczął Dima, nie podejrzewając jeszcze, że rozmowa nie będzie dotyczyła biletów i spóźnionych zwrotów.
„Nie zrobisz tego?” Irina Aleksandrowna uśmiechnęła się, zauważając, jak młodzi ludzie patrzą na siebie i nagle czują, że nie czeka ich tylko rozmowa, ale cały rozdział ich życia, który odkładali na później.
- Kiedy ostatni raz byłeś z Cranberry u weterynarza?
Cisza.
— Kiedy ostatni raz przycinano jej pazury?
Cisza była jeszcze gęstsza. Nie było odpowiedzi, tak jak nie było ich, gdy zdecydowali się na psa.
- Mówiłem ci od samego początku: pies to nie zabawka. To odpowiedzialność. Ale ty uznałeś, że to zabawka. Bawiłeś się nim przez jakiś czas i znudziłeś się.
- To nieprawda! – wybuchnęła Vika, przypominając sobie wszystkie chwile, gdy jej serce płonęło miłością do tej małej istoty. – Kochamy Klyukvę!
„Miłość to nie tylko uściski i zdjęcia w mediach społecznościowych” – Irina Aleksandrowna głaskała Klukwę, która zdawała się doskonale rozumieć, co się dzieje. „To codzienna troska. Zwłaszcza wtedy, gdy nie masz na to ochoty, gdy jesteś zmęczona, gdy masz ważniejsze sprawy na głowie.
Młodzi milczeli. Dima, jak zawsze, szukał w głowie czegoś, mając nadzieję, że słowa wszystko rozwiążą. Ale nie potrafili.
„Poprawimy się” – powiedział w końcu. „Naprawdę!”
Ale Irina Aleksandrowna wiedziała: szczere słowo nie zawsze działa, gdy emocje biorą górę nad rozsądkiem. Naprawdę starali się poprawić. Co prawda, tylko przez trzy dni. A potem wszystko wróciło do normy.
W przeddzień decydującego dnia Irina Aleksandrowna miała ból głowy. Po raz pierwszy od piętnastu lat pracy wzięła dzień wolny, prosząc młodych: – Będę w domu, ale wy udawajcie, że mnie nie ma. Chcę się tylko położyć.
- Oczywiście, mamo! Wracaj szybko do zdrowia!
Myśleli, że to tylko… jeszcze jeden dzień, jeszcze jedna prośba. Ale Irina Aleksandrowna wiedziała: czasami najlepszym sposobem na odzyskanie sił jest po prostu być i obserwować.
Młoda para pobiegła do pracy, głośno trzaskając drzwiami. Irina Aleksandrowna położyła się na sofie i wzięła tabletkę na ból głowy. Miała nadzieję na chwilę odpoczynku, ale godzinę później obudziło ją żałosne skomlenie za drzwiami. Cranberry siedziała tam z podwiniętymi łapkami i patrzyła na nią oczami pełnymi melancholii.
„Co, nie wyprowadziłeś go na spacer?” – zapytała cicho Irina Aleksandrowna, lekko odwracając się w stronę psa.
Odpowiedzią było ciężkie westchnienie – jamnik, strzepując ogonem, wyraził wszystko, co czuł.
Dzień ciągnął się w nieskończoność. Irina Aleksandrowna, wciąż z bólem głowy, trzy razy wyprowadziła psa na spacer i musiała go też nakarmić, choć miska stała nietknięta od wieczora. Kiedy wróciła, wytarła kałużę w korytarzu i odkryła, że Cranberry z nudów pogryzła pilota do telewizora, stało się jasne: to nie była zwykła opieka nad psem. To już był obowiązek, który wypełniała z poczuciem, że nikt nie dostrzega jej wysiłków.
O godzinie dziewiątej wieczorem trzasnęły drzwi wejściowe i do domu wdarł się dodatkowy hałas – radosny, zupełnie nie przypominający tego, który słychać było rano.
– I poszliśmy do kina! – powiedziała radośnie Vika, strzepując śnieg z butów. – Wyobrażasz sobie, Dim, Svetka i Anton też tam byli! Potem siedzieliśmy w kawiarni…
„Film?” – zapytała cicho Irina Aleksandrowna, wychodząc na korytarz, trzymając w dłoniach ten sam obgryziony pilot. „Więc film?”
- Mamo? – Dima zamarł, zauważając jej wzrok. – Byłaś chora…
„Byłam chora” – powiedziała, patrząc na nich lekko, a jej głos drżał z tłumionych emocji. „I wiecie, co sobie uświadomiłam tamtego dnia?” Uniosła brew. „Zrozumiałam, że wcale nie dorośliście. Wcale.”
- Mama…
„Zamknij się” – jej głos stał się twardy jak kamień. „Żyjecie jak dzieci – macie wszystko, czego potrzebujecie. Karmię was, myję, sprzątam. A teraz opiekuję się też waszym psem”.
Cranberry poczuła, jak wszystko wokół niej wypełnia się napięciem, i podkulając ogon, przywarła do nóg Iriny Aleksandrownej.
„Pakuj walizki” – pogłaskała jamnika po głowie. „Masz się wynieść z mojego mieszkania za godzinę”.
- Co masz na myśli? – Vika zaśmiała się nerwowo, ale śmiech natychmiast ucichł, gdy tylko zrozumiała, że to nie żart. – Żartujesz?
- Jakie żarty? Nigdy nie byłem taki poważny. Nie jesteś gotowy, żeby żyć na własną rękę? No to czas się uczyć.
„A Klyukva?” zapytał cicho Dima.
„A Klyukva zostanie ze mną” – odpowiedziała stanowczo Irina Aleksandrowna, bez wahania. „Skoro nie mogłeś sobie z tym poradzić”.
„Ale to nasz pies!” Vika była oburzona.
- Twój? – Irina Aleksandrowna uśmiechnęła się, odrzucając głowę do tyłu. – To powiedz mi, kto jest jej weterynarzem? Nie wiesz? A kiedy było ostatnie szczepienie? Też nie wiesz?
Irina Aleksandrowna wstała, trzymając w dłoniach pilota. W jej spojrzeniu malowała się taka determinacja, że młodzi ludzie zaniemówili. To nie była zwykła kłótnia. To był moment, w którym samo życie dyktowało zasady.
Młodzi milczeli. Ich milczenie było jak szept, który nie śmie wyjść poza salę, lecz wciąż napiera, wypełnia przestrzeń.
„Nadszedł czas” – powiedziała Irina Aleksandrowna, odwracając się i idąc do swojego pokoju. Żurawina, nawet nie patrząc na zdezorientowanych gospodarzy, pobiegła za nią. Wiedziała, co robić. Irina Aleksandrowna była twarda jak skała, a Żurawina lojalna jak cień.
Pierwszy tydzień minął w niejasnym niepokoju. Dima i Vika zamieszkali w hostelu – miejscu, gdzie nocą nie słychać własnych myśli, a rano zapach spalonych jajek wdziera się przez ścianę niczym niespodziewany gość. Wieczorami leżeli na skrzypiącym łóżku piętrowym i snuli plany, które rozpadały się z łatwością niczym domki z kart.
„Może powinniśmy przeprosić mamę?” – zasugerowała Vika, patrząc w sufit, jakby tam mogła znaleźć odpowiedzi. „Powiedzmy, że zdaliśmy sobie sprawę…”
„Nie” – powiedział Dima, a w jego głosie zaskoczyła go stanowczość. „Wiesz, ona ma rację. Żyliśmy jak dzieci”.
W pokoju unosił się zapach cudzych skarpetek, ktoś smażył coś absurdalnego w kuchni, a ktoś głośno oglądał serial za ścianą. Ale to nie było ważne. Ważne było to, że ich życie nagle stanęło na rozdrożu, gdzie nie było znanych dróg ani wyraźnych punktów orientacyjnych.
„Pamiętasz, jak wybraliśmy Klyukvę?” – zapytała cicho Vika, a jej głos brzmiał, jakby szukała czegoś, czego mogłaby się uchwycić w tym nowym, obcym świecie. „Ułożyliśmy plany, obiecaliśmy się nią zaopiekować…”
„Pamiętam” – odpowiedział Dima, zamykając oczy, jakby chciał wydobyć z pamięci ich wspólne sny. „I jak mama mnie ostrzegała: to odpowiedzialność. A my myśleliśmy – no i co z tego, pies. Wyprowadzać trzy razy dziennie, karmić i tyle.
Vika usiadła na łóżku, nogi nie mogły się ułożyć. Poczuła, jak wszystko wokół niej stało się ciasne i obce, jak ich życie w hostelu nie było ich życiem, a jedynie reliktem jakiegoś innego życia.
- Słuchaj, poszukamy mieszkania? Przecież nie możemy wiecznie mieszkać w hostelu.
- Za jakie pieniądze? – Dima uśmiechnął się gorzko. – Wszystkie oszczędności wydaliśmy na Klyukwę.
- No cóż… Mogę wziąć dodatkowe zmiany w salonie. I robić manicure w domu. A ty?
– A ja… – pomyślał, bawiąc się rękawem. – Wiesz, Siergiejewicz już dawno zaproponował mi stanowisko starszego menedżera. Tylko tam trzeba więcej pracować, od dziewiątej do dziewiątej…
- I co z tego? – Vika wzruszyła ramionami. – Ale płacą więcej. I nie będzie czasu na przesiadywanie w kawiarniach.
Znaleźli pokój w mieszkaniu komunalnym. Stary dom z odklejającą się tapetą i skrzypiącym parkietem. Ale ich. To było pierwsze miejsce, które nazywali domem, choć z pewnymi zastrzeżeniami. Mimo wszystko, co wydawało się stracone, jakimś sposobem znaleźli dla siebie kawałek nowego świata.
- Słuchaj, gdzie jest nasz proszek do prania? – Dima spojrzał ze zdziwieniem na plamę na swojej koszuli. – Jutro mamy ważne spotkanie, musimy zrobić pranie…
„Nie kupiliśmy żadnych” – Vika przygryzła wargę. „Myślałam, że jest ich więcej…”
I tak, dzień po dniu, uczyli się żyć. Uczyli się być dorośli. Robili listy zakupów, rozdawali pieniądze, gotowali, uczyli się być blisko, nie polegać na innych. Dima opanował pralkę, Vika nauczyła się gotować barszcz. I choć nie wszystko w ich życiu było tak idealne, jak w filmach, czuli, że mają w rękach jakiś sens.
A wieczorami, gdy za oknami rozbrzmiewał hałas samochodów, a noc nieuchronnie następowała po dniu, Vika cicho szeptała:
— Ciekawe, jak się czuje?
„Może powinienem zadzwonić?” W jego głosie słychać było tyle wątpliwości.
„Poczekajmy jeszcze trochę” – westchnął Dima, zapalając papierosa. „Mama ma rację – musimy dorosnąć”.
Irina Aleksandrowna doświadczała dziwnych zmian. Wydawało się, że życie się nie zmieniło, ale czuło się, że zaczęło zmierzać w innym kierunku. Klukwa okazała się idealnym towarzyszem – inteligentnym, czułym, posłusznym. Rzadko spotyka się takie psy. Rano spacerowała z jamnikiem po parku, a Klukwa, prowadząc sumiennie na smyczy, wzbudzała sympatię przechodniów.
„Jaka piękność!” mówili sąsiedzi z uśmiechem. „I jak dobrze wychowana!”
– To jej wrodzona inteligencja, spójrz na jej czoło i oczy! – Irina Aleksandrowna uśmiechnęła się, ale coś ją ściskało w piersi. Tęsknota za synem była momentami tak silna, że nie chciała nikomu niczego okazywać.
Minęły trzy miesiące, nadeszła jesień, mglista i zimna. Dzień, w którym zadzwonił dzwonek do drzwi, był wyjątkowym wieczorem, pachniał deszczem i ziemią.
Dima stał na progu. Wyglądał inaczej: szczuplej, trochę bardziej elegancko, w garniturze.
- Mamo, mogę wejść? Musimy porozmawiać. – Jego głos był jakiś obcy, obcy, a jednocześnie znajomy.
Cranberry, wyczuwszy zapach właścicielki, zamerdała ogonem, lecz pozostała na miejscu obok Iriny Aleksandrownej.
„Proszę wejść” – Irina Aleksandrowna odsunęła się. „Jesteś sam?”
- Vika bierze udział w kursach – Dima poszedł do kuchni i zajął swoje stałe miejsce. – Dostała awans, coś o przedłużeniu. Mówi, że czas się rozwijać zawodowo.
Irina Aleksandrowna w milczeniu postawiła czajnik. W jej oczach wszystko było jasne: wiedziała już, co będzie dalej. Ale jakiś subtelny wewnętrzny głos podpowiadał jej, że to spotkanie nie jest takie proste.
- Mamo, – Dima spojrzał na stół, – Miałaś rację. We wszystkim miałaś rację.
„Tak?” Wyjęła filiżanki, te same, z których pili herbatę, gdy cała rodzina zbierała się w kuchni, we troje.
„Żyliśmy jak dzieci. Wszystko było gotowe, proste” – uśmiechnął się szeroko. „A teraz…” – zwrócił się do niej. „Wiesz, nawet dostałem awans”.
„Cieszę się z twojego szczęścia” – Irina Aleksandrowna nalała herbaty. „A jak leci?”
— Wynajmujemy mieszkanie, kawalerkę w dzielnicy Południowej. Do pracy daleko, ale co zrobić, wystarczy. Jest małe, ale przytulne. Vika sama uszyła zasłony, wyobrażasz sobie? A ja powiesiłam półki…
Cranberry, jakby wyczuwając coś ważnego, położyła mu głowę na kolanach. Dima, lekko zdezorientowany, ale z przyzwyczajenia, pogłaskał ją.
- Tęskniłam za tobą, mamo. I za nią…
- A jak się czuje Vika?
— Ona też za mną tęskni. Po prostu się wstydzi. Mówi: jak mogliśmy to zrobić psu? Jak małe dzieci…
Irina Aleksandrowna siedziała naprzeciwko, patrząc na syna. Nie bolało, ale było ciężko – jakoś natychmiast. Minął czas i wiele się zmieniło. A jednak nie mogła nie zauważyć, jak bardzo ta rozmowa różniła się od wszystkich poprzednich.
- A co dalej?
- Czy… czy możemy przyjść? – Dima podniósł wzrok, jakby czekał na odpowiedź. – Odwiedzić. Was oboje. Nie teraz, oczywiście, jeszcze nie jesteśmy gotowi… Ale kiedyś?
„Możesz” – uśmiechnęła się Irina Aleksandrowna. „Ale najpierw udowodnij, że jesteś dorosła”.
- Jak?
„No cóż, na przykład” – pomyślała – „jak uzbierasz na pierwszą ratę kredytu hipotecznego, to przyjedź”.
Dima szeroko się uśmiechnął, a jego oczy błyszczały.
- Naprawdę? Mamo, już zaczęliśmy! Mamy specjalne konto, odkładamy co miesiąc trochę pieniędzy…
Pół roku później znowu siedzieli w tej samej kuchni. Vika opowiadała o swoich klientach, Dima chwalił się sukcesami w pracy. Klyukva drzemała w swoim miejscu przy kaloryferze, tak jak poprzednio.
- Wiesz co? – powiedziała nagle Irina Aleksandrowna. – Myślę, że jednak wyrosłaś.
- Tak myślisz? – Dima wymienił spojrzenia z żoną i w ich spojrzeniu było coś naprawdę szczerego.
- Jestem pewna. I wiesz, co ci powiem? – Irina Aleksandrowna zrobiła pauzę, jak zwykle, dając wszystkim czas do namysłu. – Jesteście gotowi na psa.
- Pies? – zdziwiła się Vika, nie wierząc własnym uszom. – Po mnie i Klyukowie…
- Właśnie dlatego – puściła oko Irina Aleksandrowna. – Teraz wiesz dokładnie, co to jest – prawdziwa odpowiedzialność.
Cranberry, jakby zdając sobie sprawę, że rozmawiają o niej, podniosła głowę i cicho zaszczekała.
„A tak przy okazji” – dodała Irina Aleksandrowna – „Klukowa ma urodziny w przyszłym miesiącu. Przyjdziesz?”
Dima i Vika promienieli.
- Koniecznie!
A jamnik, zadowolony, znowu zasnął, zamykając oczy. Teraz na pewno był w domu. Wszyscy byli w domu.