Jeśli twoja matka kiedykolwiek pojawi się u nas o siódmej rano i wejdzie do naszej sypialni, żeby sprawdzić, czy śpisz, to wyskoczy z balkonu.

  • Zdejmij buty i idź prosto do łazienki. Nie wnoś mi tego brudu z ulicy do kuchni.

Głos Iriny, równy i zimny, niczym płytki pod stopami, powitał Andrieja już na progu. Przepracował właśnie dwanaście godzin w nocy, jego ciało brzęczało ze zmęczenia, a głowę wypełniał monotonny hałas maszyn na hali produkcyjnej. Przez ostatnie dwie godziny w trzęsącym się autobusie marzył tylko o ciszy, gorącym prysznicu i resztkach wczorajszego pilawu. Ale zamiast zapachu odgrzewanego jedzenia, powitał go sterylny aromat wybielacza i napięcie, które można było kroić nożem.

Bezszelestnie zdjął ciężkie buty robocze, położył je na dywanie i wszedł do łazienki, nie podnosząc głowy. Irina nie poruszyła się, stojąc nadal w drzwiach kuchni z rękami skrzyżowanymi na piersi. Andriej widział jej odbicie w ciemnym ekranie wyłączonego telewizora w korytarzu – zastygłą, napiętą postać, idealną ilustrację słowa „konflikt”.

Wracając do kuchni, zobaczył potwierdzenie swoich najgorszych podejrzeń. Irina nie była po prostu zła, wręcz przeciwnie – kipiała z wściekłości. Wycierała idealnie czysty blat szmatką z taką siłą, jakby próbowała zetrzeć z niego niewidzialną plamę i samo wspomnienie o niej. Jej ruchy były szybkie, oszczędne, bez ani jednego zbędnego gestu. Na kuchence stał zimny dzbanek do kawy.

„Co się stało?” zapytał, choć znał już odpowiedź. Ten rytuał powtarzał się z przerażającą regularnością.

Irina wrzuciła szmatkę do zlewu i odwróciła się do niego. Jej twarz była blada, a oczy wydawały się ciemniejsze niż zwykle.

— Mieliśmy dziś gości. Wcześnie. Na wypadek gdybyś zapomniał.

Andriej zamknął oczy ze zmęczenia. Wiedział, kim może być ten „wczesny gość”. Była tylko jedna opcja.

  • Masz na myśli, że mama przyszła?

„Nie przyszła, Andriej” – powiedziała Irina szorstko, a jej głos dźwięczał metalicznie. „Zmaterializowała się. Prosto w naszą sypialnię. O siódmej rano.

Usiadł na stołku, czując, jak ołowiane zmęczenie wlewa się nie tylko w jego mięśnie, ale i w myśli. Nie miał siły się sprzeciwiać. Chciał tylko zasnąć, a kiedy się obudzi, odkryć, że to wszystko mu się przyśniło.

  • Ir, prosiłem ją, żeby tego nie robiła…

— Pytałeś? O co prosiłeś? Żeby nie przychodzić tak wcześnie? Więc nie hałasowała. Jest mistrzynią kamuflażu. Nauczyła się otwierać zamek tak, że nawet go nie słychać. Zdejmuje buty na korytarzu, nie zapalając światła. Krąży po mieszkaniu jak duch, jak… jak drapieżnik polujący na swoją ofiarę.

Powiedziała to bez krzyku, ale każde słowo utkwiło mu w głowie jak odłamek szkła. Podeszła do okna i wyjrzała na podwórko, jakby szukała teściowej.

— Wiesz, jak to jest, Andriej? Obudzić się nie od dźwięku budzika, ale z wrażenia, że ktoś na ciebie patrzy. Otwieram oczy i widzę nade mną cień. Ciemna sylwetka w porannym zmierzchu. Przez kilka sekund nie rozumiałem, gdzie jestem ani co się dzieje. Myślałem, że to złodziej. A potem ten cień pochyla się, żeby lepiej przyjrzeć się śpiącemu synowi, i uświadamiam sobie, że to twoja matka. Stoi i patrzy. Na mnie. Na ciebie. Na nasze łóżko.

Odwróciła się gwałtownie, jej wzrok był przenikliwy.

— Czy lubisz, gdy ludzie gapią się na ciebie, gdy śpisz? Gdy ktoś wchodzi do twojej przestrzeni osobistej, do sypialni, do łóżka bez pytania i zaproszenia?

Andriej potarł nasadę nosa. Głowa mu pękała. Rozumiał jej gniew, ale jakaś część jego wciąż stawała w obronie matki. Znał ją. Znał ten wszechogarniający, duszący niepokój, który ona sama nazywała troską.

  • Ir, cóż, ona się martwi, nie ze złośliwości.

To zdanie, wypowiedziane niemal automatycznie, stało się detonatorem. Spokój Iriny eksplodował niczym przegrzana żarówka. Zrobiła krok w jego stronę, a jej twarz się wykrzywiła.

  • Nie ze złości?! Martwisz się?! Czy ty w ogóle słyszysz siebie, Andriej?! Co to, do cholery, za zmartwienie?! To szaleństwo! To nienormalne! Normalni ludzie dzwonią, jeśli się martwią! I nie wpadają do czyjegoś domu o świcie i nie stoją nad łóżkiem śpiących! Spałeś jak kamień po swojej zmianie, a ja musiałam się obudzić z przerażenia, bo twoja matka postanowiła sprawdzić, czy oddychasz, czy nie?!

Próbował zaprotestować, wtrącić słowo, ale nie dało się jej powstrzymać. Krążyła po kuchni jak tygrysica w klatce, gestykulując i wypluwając słowa.

– A co ja miałam zrobić, twoim zdaniem? Uśmiechnąć się i powiedzieć: „Dzień dobry, Zoja Pawłowna, chodź, usiądź na naszym łóżku, może napijemy się herbaty?”. Wyprowadziłam ją. Po cichu. Wzięłam ją za łokieć i poprowadziłam do drzwi. A ona patrzyła na mnie jak na wariatkę i bełkotała mi do pleców: „Andriuszenko, śpij, śpij, mamusia właśnie przyszła”.

Andriej przesunął dłonią po twarzy, próbując zetrzeć nie tylko sen, ale i to lepkie, nieprzyjemne uczucie. Był między młotem a kowadłem. Po jednej stronie była Irina, której gniew był całkowicie uzasadniony. Po drugiej jego matka, której czyny, jakkolwiek dzikie, wynikały nie ze złej woli, lecz z jej własnej, wypaczonej formy miłości i niepokoju. A on, zmęczony i wyczerpany, musiał teraz wybrać, po której stronie stanąć.

  • Przesadzasz, panie. No cóż, stała tam chwilę, a potem odeszła. Nic strasznego się nie stało.

Powiedział to cicho, niemal pojednawczo, ale dla Iriny te słowa zabrzmiały głośniej niż wybuch. Zamarła w pół kroku. Jej nerwowe bieganie po kuchni ustało. Powoli odwróciła głowę w jego stronę, a Andriej poczuł dreszcz przebiegający mu po plecach, niemający nic wspólnego z porannym chłodem. To było spojrzenie pełne absolutnej, krystalicznie czystej pogardy.

„Przesadzasz?” – zapytała szeptem, który był bardziej przerażający niż jakikolwiek krzyk. Zrobiła krok w jego stronę. Potem kolejny. Nie szła, tylko szła naprzód. „Więc uważasz, że to normalne? Czy to w porządku, że ktoś wchodzi do twojego domu, twojej fortecy, najbardziej intymnego miejsca, gdzie śpisz bezbronny, bez pozwolenia, i stoi nad tobą?”

Andriej milczał, zdając sobie sprawę, że każde słowo byłoby błędem.

  • Wyobraź sobie, Andriej. Zamknij oczy na sekundę i wyobraź sobie. Śpisz. Jesteś bezbronny. A ktoś nad tobą oddycha. Nie wiesz, kto to. Nie wiesz, co mu chodzi po głowie. Pierwsza myśl to niebezpieczeństwo. Zagrożenie. To zwierzęcy strach, który budzi się przed mózgiem. A kiedy otwierasz oczy w tym horrorze, nie widzisz złodzieja z nożem, ale swoją matkę, która przyszła „sprawdzić, co u ciebie”. Co jest gorsze, Andriej? Nagły strach przed obcym czy ten długi, lepki, upokarzający horror, że najbliższa ci osoba myśli, że można ci to zrobić?

Stała już bardzo blisko. Czuł ciepło jej ciała, ale nie było to delikatne ciepło, do którego był przyzwyczajony. To było ciepło mechanizmu pracującego na granicy swoich możliwości.

  • A co ty sugerujesz? Czego ode mnie chcesz?

– Chcę, żebyś przestał ją chronić! – Jej głos się załamał, ale zaraz znów stał się twardy jak stal. – Chcę, żebyś choć raz w życiu przyznał, że twoja matka zachowuje się niewłaściwie! Że to nie troska, a kontrola! Nie miłość, a egoizm! Przychodzi nie dlatego, że się o ciebie martwi, ale dlatego, że musi zaspokoić swoje ego, upewnić się, że nadal jest najważniejszą kobietą w twoim życiu, która ma prawo wejść wszędzie i o każdej porze!

„Zawsze jej nienawidziłaś” – powiedział i to był jego ostatni, najgłupszy błąd. Próbował zrzucić winę na nią, wzbudzić w niej poczucie winy.

Irina uśmiechnęła się. To był okropny uśmiech, bez cienia humoru.

— Nienawidziłem jej? Nie. Nie rozumiałem jej. Ale teraz rozumiem. I rozumiem też ciebie. Nigdy się nie zmienisz. Zawsze będziesz jej „Andriuszenką”, małym chłopcem, którego trzeba sprawdzać w nocy. No i dobrze.

Podeszła tak blisko, że musiał unieść głowę, żeby spojrzeć jej w oczy. Jej twarz była o centymetry od jego. Już nie krzyczała. Mówiła cicho, wyraźnie, wbijając każde słowo prosto do jego mózgu.

– To posłuchaj mnie, „Andriuszenko”. Ostrożnie. Bo nie będę się powtarzał.

  • Co jeszcze?
  • Następnym razem, gdy twoja mama przyjdzie do nas o siódmej rano i wejdzie do sypialni, żeby cię sprawdzić, wyskoczy z balkonu albo zejdzie po schodach, a ty pójdziesz za nią! Zrozumiano?!

Andriej cofnął się. Niewiele, zaledwie pół kroku, ale był to instynktowny ruch mężczyzny unikającego ciosu. Spojrzał na nią i nie poznał jej. To nie była jego Ira, nie jego żona. To była obca, surowa, bezlitosna kobieta. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć – oburzyć się, krzyknąć, powalić ją – ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Po prostu patrzył na nią, oszołomiony tym dzikim, pierwotnym okrucieństwem, które nagle wybuchło.

Szok był fizyczny. Czuł się jak cios w brzuch, który pozbawił go tchu i na chwilę zatrzymał bicie serca. Andriej spojrzał na żonę, na jej twarz wykrzywioną gniewem, ale absolutnie zdeterminowaną, a jego mózg odmówił przyjęcia tego, co usłyszał. Balkon, schody, „a ty za nią”. To nie była zwykła chamskość. To było coś z innego, dzikiego świata, co nie miało nic wspólnego z ich cichym mieszkaniem, z zapachem porannej kawy i wakacyjnymi planami.

Irina nie czekała, aż się opamięta, przetrawi jej słowa, ani nie próbowała protestować. Obeszła go dookoła, jak obchodzi się nieożywiony przedmiot, i pewnym, zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę korytarza, w stronę sypialni. Andriej usłyszał, jak jej dłoń spoczywa na klamce. Drgnął, jakby się obudził.

  • Ira, ty… co ty mówisz? Zwariowałaś?

Nie odpowiedziała. Po prostu otworzyła drzwi sypialni i weszła do środka, zostawiając je otwarte na oścież. Światło z pokoju padało na wytarty linoleum na korytarzu. Ten prostokąt światła wyglądał jak portal do jej nowej, dopiero co ogłoszonej rzeczywistości, do której on zdawał się nie mieć wstępu. Zrobił krok za nią, ale zatrzymał się w progu.

Nie biegała po pokoju, nie zbierała swoich rzeczy. Spokojnie podeszła do łóżka, do jego strony, ściągnęła z niego poduszkę i zsunęła złożoną u stóp kołdrę. Jej ruchy były przerażająco niedbale, jakby po prostu zmieniała pościel. Z tą stertą w dłoniach odwróciła się i ruszyła prosto na niego. Musiał wycofać się na korytarz, żeby jej nie zderzyć.

W milczeniu, z tym samym lodowatym wyrazem twarzy, weszła do kuchni i rzuciła poduszkę i koc na starą, zapadniętą sofę, na której czasami oglądali telewizję. Sprężyny głucho skrzypiały. Drobinki kurzu, poruszone upadkiem koca, unosiły się w powietrze i tańczyły w porannym słońcu.

„Tak bardzo ją kochasz i chronisz? Wspaniale” – powiedziała, nie patrząc na niego. Jej głos znów był spokojny, pozbawiony emocji. „Dziś w nocy śpisz na kanapie. I jutro. I dopóki nie pojawi się zamek w drzwiach naszej sypialni, do którego tylko ja mam klucz”.

Andriej wpatrywał się w nią, a potem w żałosną stertę prania na kanapie. Zmęczenie, gniew, uraza i szok mieszały się w jedną, ciasną, duszącą gulę w gardle.

  • Serio? Wyrzucasz mnie z łóżka przez moją matkę? To nasza sypialnia, Ira!

W końcu odwróciła się do niego. W jej oczach nie było żalu. Tylko zimna, spalona pustka.

— Był nasz. Do dziś rano. Teraz to mój pokój. Terytorium, gdzie nie wchodzi się bez pukania. Nikt. A już na pewno nie krewni z własnymi kluczami.

Zrobił krok w jej stronę, instynktownie próbując zmniejszyć dystans, odzyskać przynajmniej pozory kontroli.

  • Porozmawiam z nią. Wszystko rozwiążę. Wezmę klucz.

„Za późno” – warknęła. „Już wszystko „postanowiłeś”, kiedy powiedziałeś, że przesadzam. Już niczego nie postanowisz. Porozmawiam z nią jutro. I uwierz mi, moja rozmowa wcale jej się nie spodoba”.

Zdjęła z pieca zimny dzbanek z kawą, wylała resztki do zlewu i zaczęła go myć. Robiła to z przesadną starannością, każdy jej gest wskazywał, że dla niej ta rozmowa dobiegła końca. Wzniosła między nimi mur prozaicznych czynności. Była tam, dwa metry od niego, ale czuła się nieskończenie oddalona.

Andriej został na środku kuchni. Szum wody płynącej z kranu wydawał się ogłuszający. Spojrzał na plecy żony, jej napięte ramiona, sofę z nową pościelą i powoli, niczym ból po silnym ciosie, zaczęła do niego docierać świadomość. To nie była zwykła kłótnia. To nie był kolejny skandal, który miał się rozwiać do wieczora. Coś pękło. Nieodwołalnie. Jego wygodne, przewidywalne, zrozumiałe życie, gdzie był panem, gdzie było jego łóżko i jego żona, właśnie się skończyło. Został wygnany. A werdykt nie został wydany przez jego matkę z jej dziką troską, ale przez jego własną żonę, która właśnie pokazała mu, co się dzieje, gdy jej cierpliwość naprawdę się kończy.

Noc na kanapie była torturą. Andriej nie tyle spał, co zapadał w krótkie, ciężkie sny, z których wyrywał go albo skrzyp sprężyny, albo brzęczenie lodówki. Czuł się jak obcy we własnym domu. Każdy dźwięk z sypialni – szelest koca, cichy kaszel Iriny – odbijał się echem w jego głowie jak wyrzut. Był wygnańcem, siedzącym pod murami własnej fortecy. Rano Irina wyszła z sypialni już ubrana. Miała na sobie obcisłe dżinsy i ciemny T-shirt. Wyglądała, jakby szykowała się nie do pracy, a do wojny. W milczeniu zrobiła sobie kawę, nie proponując mu jej. Powietrze w kuchni było gęste i zimne, jak w kostnicy.

O wpół do dziesiątej wyjęła telefon. Andriej, który siedział wpatrzony w kubek zimnej herbaty, zesztywniał. Obserwował, jak jej palec unosi się nad ekranem, a potem pewnie nacisnęła „połącz”.

  • Zoja Pawłowna, dzień dobry, – głos Iriny był spokojny i rzeczowy, bez śladu wczorajszej złości. – Proszę przyjść. Natychmiast. Rozmawiamy. Nie, nie możemy o tym rozmawiać przez telefon. Czekamy.

Położyła telefon na stole. Andriej podskoczył.

  • Ira, nie trzeba. Pozwól mi to zrobić samemu. Wszystko załatwię, obiecuję.

Spojrzała na niego, jakby był irytującym owadem.

  • Usiądź, Andriej. Już powiedziałeś swoje. Teraz posłuchaj mojego.

Piętnaście minut później klucz przekręcił się w zamku. Drzwi się otworzyły i na progu pojawiła się Zoja Pawłowna. Była w swoim najlepszym, „troskliwym” wizerunku: w dłoniach trzymała woreczek strunowy z bochenkiem chleba i paczką kefiru, a na jej twarzy malował się zatroskany, ale sprawiedliwy uśmiech.

  • Andriuszenko, Iroczka, co się stało? Tak się martwiłam o twój telefon, Ira. Przyniosłam ci świeży chleb…

Irina podeszła do niej, blokując jej drogę do kuchni. Wyciągnęła rękę, wnętrzem dłoni do góry.

  • Cześć, Zoja Pawłowna. I oddaj to. To nasze.

Zoja Pawłowna spojrzała ze zdziwieniem najpierw na klucz, potem na twarz synowej. Uśmiech powoli zniknął z jej twarzy.

  • Nie rozumiem.

„To twój klucz do naszego mieszkania” – wyjaśniła spokojnie Irina. „Nie będzie ci już potrzebny. A dzisiaj wymieniam zamki”.

Worek ze sznurka upadł na podłogę z głuchym hukiem. Kefir w środku zabulgotał.

  • Co?.. Andriuszu, co ona mówi? – Zoja Pawłowna zwróciła zakłopotane spojrzenie na syna, szukając u niego oparcia. – Co tu się dzieje?

Andriej stał, przyciśnięty do szafki kuchennej. Był w potrzasku. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, wtrącić się, załagodzić sytuację, ale Irina go uprzedziła.

„Mówię, że twoje niezaproszone wizyty o siódmej rano dobiegły końca” – jej głos nie zadrżał ani na sekundę. „Nie wejdziesz już do tego domu bez naszego zaproszenia. I najprawdopodobniej nie będzie żadnych zaproszeń”.

„Jak możesz…” zaczęła Zoja Pawłowna, a jej twarz zrobiła się purpurowa. „To mieszkanie mojego syna! Mam prawo…”

„Nie masz prawa” – przerwała jej Irina lodowatym tonem. „To nasze mieszkanie. I ja tu ustalam zasady. Bo twój syn, jak się okazuje, nie jest do tego zdolny. Potrafi tylko chować głowę w piasek i mamrotać coś o „podnieceniu”.

Zoja Pawłowna zrobiła krok naprzód, próbując ominąć Irinę i dotrzeć do jej syna, jakby był zakładnikiem.

  • Andriuszenko, powiedz jej! Powiedz… Powiedz jej, żeby się zamknęła! Pozwolisz jej tak rozmawiać z twoją matką?

Wszystkie oczy zwróciły się na Andrieja. Czuł się jak oskarżony, oczekujący na ostatnie słowo. Ale zabrakło mu słów. W głowie miał pustkę i szum. Patrzył to na twarz matki, wykrzywioną gniewem, to na twarz żony, zimną jak maska. Musiał coś zrobić, coś powiedzieć, ale każdy dźwięk brzmiał jak zdrada któregoś z nich.

  • Mamo… Ira… nie…

To było najgorsze, co mógł powiedzieć. To było przyznanie się do własnej impotencji. Irina powoli odwróciła głowę w jego stronę. W jej spojrzeniu nie było nienawiści. Było coś gorszego – mieszanka litości i pogardy. Spojrzała na niego tak, jak patrzy się na zepsutą rzecz, której nie da się już naprawić.

Potem odwróciła się do teściowej, która już szarpała Andrieja za rękaw, szepcząc mu coś gorąco i niezrozumiale. Irina cofnęła się o krok, niemal niezauważalnie, jakby dając jej trochę przestrzeni.

  • Chciałaś wiedzieć, jak się miewa twój synek, Zoja Pawłowna? – Jej głos brzmiał zaskakująco cicho w ciszy, która zapadła. – Spójrz na niego. Oto on. Stoi tam i nie potrafi sklecić dwóch słów, żeby obronić żonę ani sprowadzić na ziemię własną matkę. O to ci chodziło? Gratulacje. Wygrałaś. Możesz go wziąć. Jest uszkodzony i nie będziesz mogła zbudować z nim rodziny. Niestety, tylko ty jesteś mu za to wdzięczna.

Teściowa nie rozumiała, co dokładnie synowa chciała jej przekazać, ale uchwyciła sedno sprawy – że jej „Andriuszenka”, jej synek, znów zamieszka z nią i nie będzie potrzeby dzielić się nim z nikim innym. Ta myśl ogarnęła ją całą i bez zbędnych ceregieli, lecz z oburzonym wyrazem twarzy, wzięła syna za rękę i poprowadziła go do drzwi. Andriej nie stawiał oporu.

Ta cicha scena w zupełności wystarczyła, by Irina w końcu przekonała się, że nadszedł czas na złożenie pozwu o rozwód…

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *