Mark przesunął doniczkę z więdnącą azalią z parapetu, robiąc miejsce na coś nowego.
Poruszał się z tą płynną, skupioną gracją, która mnie urzekła. Teraz każdy jego ruch wywoływał tępy, niewytłumaczalny niepokój.
„Dlaczego to usunąłeś?” Mój głos zabrzmiał słabiej, niż zamierzałem.
„Psuje widok, moja droga” – nawet się nie odwrócił, wycierając parapet aksamitną szmatką. „Postawmy tu coś weselszego. Dla ciebie”.
Dla mnie. Ostatnio wszystko w tym domu zostało zrobione „dla mnie”. Te ciężkie zasłony, które blokują światło słoneczne.
Nowe zamki w drzwiach, do których klucz należał tylko do niego. Jego ciągła obecność – gęsta jak wata i równie dusząca.
Powoli wstałem z krzesła, a pokój zakołysał się. Zawroty głowy stały się moim stałym towarzyszem, równie obsesyjnym jak sam Mark.
„Chcę wyjść na zewnątrz” – powiedziałem, kurczowo trzymając się podłokietnika.
Odwrócił się. Cień irytacji przemknął mu przez twarz, ale natychmiast ustąpił miejsca znajomej masce zaniepokojenia. Tej samej, która sprawiła, że zabolały mnie kości policzkowe.
– Lina, moja droga, lekarz powiedział, że potrzebujesz odpoczynku. Powietrze jest teraz wilgotne, wiatr się podniesie. Nie chcesz chyba znowu zachorować na migrenę, prawda?
Jego argumenty były zawsze nieskazitelne. Logiczne. Niepodważalne. Namalował tak przekonujący obraz mojej kruchości, mojej chorowitości, że sam prawie w to uwierzyłem. Prawie.
Tego wieczoru wszedł do sypialni z dwoma filiżankami w dłoniach. Jedna z nich miała subtelny, ledwo wyczuwalny aromat, którego nauczyłam się nienawidzić. Zapach migdałów mieszał się z czymś mdłym, słodkim, ziołowym.
„To pomoże ci się zrelaksować” – usiadł na brzegu łóżka, a sprężyny zaskrzypiały ledwo słyszalnie.
Patrzyłam na niego w milczeniu. Na jego piękne, zadbane dłonie, na idealną linię brody. Kiedyś tonęłam w jego spojrzeniu. Teraz szukałam w nim dna i nie mogłam go znaleźć.
Podał mi filiżankę. Porcelana była ciepła.
„Pij, kochanie, ta herbata pomoże ci zasnąć” – szepnął mój mąż, a ja udawałam, że piję.
Uniosłam kubek do ust, czując ciepło na skórze. Wydałam z siebie cichy dźwięk przełykania, który ćwiczyłam godzinami.
Mark skinął głową z zadowoleniem, a jego spojrzenie złagodniało. Odwrócił się do okna, patrząc na ciemny ogród.
W tym momencie wstrzymałam oddech i powoli wlałam zawartość kubka do doniczki z fikusem, którego przyniósł w zeszłym tygodniu. Fikus zaczął już żółknąć. Zupełnie jak ta azalia.
Postawiłem pustą filiżankę na stoliku nocnym.
– Dziękuję kochanie.
Mark odwrócił się i uśmiechnął.
– Śpij, mój skarbie.
Zamknąłem oczy, wsłuchując się w jego kroki. Drzwi zamknęły się cicho. Ale nie spałem. Leżałem w ciemności, z umysłem jaśniejszym niż kiedykolwiek.
Wiedziałam, że mój mąż nie jest tym, za kogo się podawał, i musiałam dowiedzieć się, kim naprawdę jest, zanim jego „troska” mnie całkowicie zabije.
Następnego dnia odegrałem swoją rolę jeszcze gorliwiej. Ledwo wstałem z łóżka, skarżyłem się na osłabienie i prosiłem go o przyciemnienie światła.
Moja apatia zdawała się go cieszyć. Stawał się coraz bardziej zrelaksowany, pewny swojej mocy.
„Może powinienem zadzwonić do doktora Aronova?” – zapytał, siadając obok niej. W jego głosie słychać było fałszywą nutę zaniepokojenia.
„Nie ma potrzeby” – wyszeptałam, odwracając się do ściany. „Muszę się tylko położyć. Pewnie to przez pogodę”.
Wiedziałem, że żaden doktor Aronow nie istnieje.
Pewnego dnia, kiedy czułam się naprawdę źle, poprosiłam go o numer telefonu, żeby zadać kilka pytań. Mark zawahał się, po czym powiedział, że lekarz jest nieobecny i sam się z nami skontaktuje. Nigdy tego nie zrobił.
Musiałem dostać się do jego biura.
To było miejsce zakazane, jedyne miejsce w domu, do którego nie wolno mi było wchodzić, powołując się na „ważne dokumenty służbowe” i „konieczność skupienia się”.
To tam trzymał swoje sekrety.
Okazja nadarzyła się dwa dni później. Poskarżyłem się, że skończył mi się specjalny krem nawilżający do rąk, który rzekomo przepisał mityczny lekarz.
Opowiedziałem o nieistniejącym opakowaniu, dodając, że widziałem je tylko w jednej aptece po drugiej stronie miasta.
Mark zawahał się. Wyraźnie nie chciał mnie zostawić w spokoju.
– Mogę iść sam, kochanie. Tylko podaj mi dokładny adres.
„Nie znajdziesz go” – mój głos był kapryśny i słaby. „To skomplikowana uliczka. A ja chcę ten z ekstraktem z orchidei. Proszę. Chyba moje dłonie czują się po nim lepiej”.
Spojrzałam na niego błagalnie. Ostatni argument był wyrachowany: wszystko, co rzekomo miało mi przynieść korzyść, było dla niego priorytetem. Westchnął, grając męczennika, i w końcu się zgodził.
Kiedy drzwi wejściowe zamknęły się za nim i zamek zatrzasnął się, policzyłem do stu. Potem usiadłem na łóżku. Zawroty głowy nadal mnie dręczyły, ale teraz przytłoczyła je adrenalina.
Jego gabinet. Klucz, jak podejrzewałem, znajdował się w szufladzie jego szafki nocnej, pod stertą identycznych szarych skarpetek. Moje ręce lekko drżały, gdy wsuwałem go w dziurkę od klucza.
W środku pachniało kurzem i drogimi perfumami. Idealny porządek. Ani jednej dodatkowej kartki papieru na stole. Zacząłem metodycznie sprawdzać szuflady. Umowy, rachunki, korespondencja biznesowa. Nic niezwykłego.
Moją uwagę przykuło małe, ciemne, drewniane pudełko stojące na półce. Było zamknięte na malutką kłódkę. Rozejrzałem się za czymś, co mogłoby je otworzyć. Na stole leżał spinacz do papieru.
Po kilku minutach męki zamek ustąpił. Wewnątrz, na aksamitnej podszewce, nie leżał ani jeden klejnot. Była tylko teczka z dokumentami. Moimi dokumentami.
A dokładniej, kopie dokumentów spadkowych, które zostawił mi ojciec. Przebiegłem wzrokiem po linijkach.
Na marginesach dokumentów, obok numerów, znajdowały się notatki sporządzone ręką Marka. Obliczenia. Daty.
A na samym dole, na ostatniej stronie, zakreślone na czerwono zdanie z testamentu: „W przypadku śmierci Liny Arkadiewnej przed ślubem lub braku bezpośrednich spadkobierców, cały majątek przechodzi na jej prawnego małżonka”. Już o tym zapomniałem.
Oblał mnie zimny pot. Pobraliśmy się miesiąc po śmierci mojego ojca. No i tyle. Wiedział.
Miałem właśnie odłożyć teczkę na miejsce, gdy nagle poczułem coś twardego pod aksamitną wyściółką dna pudełka.
Skubałem tkaninę paznokciem. Tam, w zagłębieniu, leżała mała papierowa torebka z łacińskim napisem i szklana butelka z gęstym, ciemnym płynem. Z torebki wydobywał się ten sam mdły, migdałowy zapach.
Nagle na dole rozległ się hałas. Zamek w drzwiach wejściowych kliknął. Wrócił. Za szybko.
Panika płonęła w moim wnętrzu. Serce waliło mi w żebra jak ptak walący o kraty klatki.
W panice chwyciłem papierową torbę, wcisnąłem ją do kieszeni szlafroka i wrzuciłem butelkę i teczkę z powrotem do pudełka. Zatrzasnąłem wieko, nie próbując go zamknąć.
Wymknąłem się z biura i na palcach poszedłem do sypialni. Drżącą ręką wsunąłem klucz z powrotem do szuflady szafki nocnej, pod skarpetki.
Rzuciła się do łóżka i nakryła kołdrą głowę na sekundę przed tym, jak usłyszała jego kroki na schodach.
– Lina? – Jego głos był bliski. – Wróciłem. Nie mogłem znaleźć twojego kremu, apteka była zamknięta.
Powoli wychyliłam głowę spod koca, udając senność.
– Spokojnie. Chyba zasnąłem.
Spojrzał na mnie uważnie. Zbyt uważnie. Jego wzrok przesunął się po mojej twarzy, a potem na szafkę nocną.
Przez chwilę myślałem, że to już koniec. Ale on tylko uśmiechnął się swoim sztucznym uśmiechem.
– Odpocznij, kochanie. Wieczorem przyniosę ci herbatę.
Resztę dnia spędziłam na planowaniu. Strach ustąpił miejsca zimnej, dźwięcznej wściekłości. Nie chciał tylko moich pieniędzy. Chciał mojego życia, powoli i boleśnie je ze mnie wyrywał, dzień po dniu.
Tego wieczoru, kiedy brał prysznic, poszłam do kuchni. Mój plan był prosty i śmiały. Wyjęłam dwa identyczne kubki. Do jednego z nich wsypałam zawartość papierowej torby, którą ukradłam z jego pudełka. Proszek rozpuścił się natychmiast.
Zaparzyłam zwykłą herbatę rumiankową i nalałam ją do obu kubków. Oznaczyłam ten z trucizną, lekko obracając wzór na uchwycie w drugą stronę.
Kiedy Mark wszedł do salonu, siedziałam na krześle, a przede mną na stole stały dwie filiżanki.
„Pomyślałam, że sama się nami dzisiaj zajmę” – uśmiechnęłam się słabo. „Czuję się trochę lepiej”.
Zamarł, zaskoczony moją inicjatywą.
„Jesteś takim wspaniałym człowiekiem” – powiedział, ale w jego oczach błysnęła podejrzliwość. Powoli podszedł do stołu.
Wziąłem swój kubek, ten „czysty”.
– Wypijmy. Za mój szybki powrót do zdrowia.
Nie ruszył się, wpatrzony w dwa identyczne kubki. Nie mógł stwierdzić, który z nich jest zatruty. Ale wiedział, że jestem w jego biurze. Nie mógł nie zauważyć przesuniętego pudełka albo brakującej torby.
„Coś się stało?” zapytałem najbardziej niewinnym tonem.
„Nie, wszystko w porządku” – powoli wziął drugą filiżankę. „To po prostu… nietypowe”.
Uniósł porcelanę do ust, ale nie pił. Czekał. Czekał, aż wezmę pierwszy łyk.
I tak zrobiłam. Upiłam łyk z kubka, patrząc mu prosto w oczy. Widziałam, jak napięcie na jego twarzy zmienia się w ulgę, a potem triumf. Zakładał, że nic nie wiem. Że po prostu staram się przejąć.
Uśmiechnął się i wziął duży łyk.
– Ta herbata jest naprawdę pyszna, moja droga.
W milczeniu patrzyłem, jak dopija swoją filiżankę. Odstawiłem swoją na stół, ledwo upijając.
Pierwsze objawy pojawiły się już po kilku minutach. Zaczął niespokojnie wiercić się na krześle, jego oddech stał się nierówny.
„Źle się czuję” – mruknął, przecierając dłonią czoło, na którym pojawił się pot.
„To pewnie kwestia pogody” – odpowiedziałem spokojnie, powtarzając jego słowa.
Spojrzał na mnie i po raz pierwszy dostrzegłem w jego oczach nie udawane zaniepokojenie, lecz zwierzęcy strach. Rozumiał wszystko.
— Co… co zrobiłeś?
– Właśnie zrobiłam herbatę, kochanie – wstałam i podeszłam do telefonu. – Tego, który miał mi pomóc zasnąć. Na zawsze. Tylko tym razem pomoże tobie.
Próbował wstać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Upadł na dywan, łapiąc powietrze.
– Ty…
– Wiem wszystko, Marku. O testamencie. O twoich obliczeniach. O twoim nieistniejącym doktorze Aronowie.
Wykręciłem numer. Nie karetki. Policji.
– Halo? Chcę zgłosić usiłowanie zabójstwa. Tak, mojego męża. Próbował mnie otruć. Proszę szybko przyjść. Chyba będzie chciał się przyznać.
Rozłączyłam się i spojrzałam na mężczyznę wijącego się na podłodze. Cała jego uroda i blask zniknęły.
Przede mną był tylko żałosny, przestraszony przestępca.
Kiedy przyjechała policja, spokojnie wręczyłem im pustą papierową torbę i wskazałem na więdnące kwiaty w doniczkach.
Byłem słaby fizycznie, ale duchem nigdy nie byłem silniejszy. Przeżyłem. I byłem wolny.
Gwar panujący w domu zdawał się być czymś z innego świata. Ludzie w mundurach, lekarze, śledczy o zmęczonych oczach.
Obserwowałem to wszystko z boku, jakbym oglądał film. Mdłości i osłabienie nadal mi towarzyszyły, ale teraz były już tylko dolegliwością fizyczną, a nie objawem czyjejś woli.
Marka wynieśli na noszach. Żył – obliczyłem dawkę wystarczającą, by zadziałała, ale nie zabiła.
Chciałem, żeby odpowiedział za wszystko zgodnie z prawem. Żeby siedział w więzieniu i każdego dnia wspominał, jak jego idealny plan legł w gruzach z powodu kobiety, którą uważał za słabą i głupią lalkę.
– Lina Arkadiewna? – Śledczy, starszy mężczyzna o siwych skroniach, usiadł naprzeciwko mnie. – Będziemy musieli zebrać od ciebie oficjalne zeznania. Ale najpierw powiedz mi, czy potrzebujesz pomocy? Lekarza?
Pokręciłem głową.
— Potrzebuję świeżego powietrza.
Skinął głową do swojego asystenta, który szeroko otworzył okna. Chłodny wieczorny wiatr wdarł się do pokoju, niosąc ze sobą zapachy mokrej ziemi i wolności. Wziąłem głęboki oddech, po raz pierwszy od miesięcy nie czując duszności.
Mówiłem długo. Spokojnie i metodycznie, przedstawiając całą historię śledczemu.
O jego nagłej miłości tuż po śmierci ojca. O narastającej izolacji. O „trosce”, która sprawiła, że kwiaty zwiędły. O fałszywym lekarzu. O znalezisku w gabinecie.
Dałem mu wszystko: pudełko, teczkę z dokumentami, mój prawie nietknięty kubek. Każde słowo było gwoździem w wieko jego trumny. Legalnej trumny.
Kiedy wyszli, dom był pusty. Po raz pierwszy od dawna byłam w nim sama. Przeszłam przez pokoje, odsłaniając zasłony, wpuszczając nocne światło. Wyrzuciłam wszystkie jego rzeczy, które wpadły mi w ręce. Jego ubrania, książki, perfumy.
Podszedłem do fikusa, na który wylałem zatrutą herbatę. Jego liście pożółkły i zwiędły. Wyniosłem go na zewnątrz i zostawiłem przy śmietnikach – symbol życia, które dziś się skończyło.
Nie czułam ani radości, ani smutku. Tylko ogromną, wszechogarniającą ulgę. Jakby z moich ramion zrzucono ołowiany płaszcz, który nosiłam tak długo, że zdążyłam się do niego przyzwyczaić.
Zaparzyłem sobie nową herbatę. Zwykłą, czarną, bez żadnych dodatków. Usiadłem przy otwartym oknie i patrzyłem, jak niebo na wschodzie się rozjaśnia. Zawroty głowy minęły. Strach odszedł wraz z nimi.
Wiedziałem, że czeka mnie wiele trudności: sądy, prawnicy, postępowania. Ale to wszystko nie miało znaczenia.
Najważniejsze było to, że znów należałam do siebie. Obserwowałam narodziny nowego dnia, a to był pierwszy dzień mojego nowego życia.