– Mogę zadać jedno pytanie? – Waleria postawiła przed teściową talerz barszczu i spojrzała na nią surowo, może nawet zbyt surowo. – Dlaczego przychodzisz do nas codziennie? Czy otworzyliśmy tu darmową stołówkę albo klub „Poniżaj Synową”?
Nadieżda Pietrowna, sześćdziesięcioczteroletnia kobieta o twarzy zawsze wyrażającej zdumienie, jakby otaczający ją świat kategorycznie jej nie satysfakcjonował, zmierzyła Walerię wzrokiem. Zmarszczki wokół jej ust wygięły się w gniewny łuk.
„Po pierwsze” – zaczęła, nie dotykając barszczu – „jestem matką. Po drugie, gdybyś gotowała porządnie, nie musiałabyś przychodzić. A po trzecie” – nachyliła się bliżej – „chcę się upewnić, że nie zatruwasz mojego syna.
Igor, trzydziestoośmioletni mąż Walerii, siedział między nimi niczym ser w kanapce. Ser, który zaczynał się topić i próbował zsunąć się z chleba, niezauważony przez nikogo.
– Mamo, co się znowu stało? – mruknął, dziobiąc chleb. – Barszcz jest normalny.
– Och, „normalnie”! – przedrzeźniała go matka. – U ciebie wszystko jest „normalnie”! I ta jej nędzna praca – za grosze w szkole, i te ubrania, i ten barszcz… Gotowała go na łodydze kapusty czy co?
Valeria westchnęła. Zawsze wypuszczała powietrze, kiedy musiała unikać mówienia za dużo. Ale dziś wydech nie pomógł.
– No to nie jedz. Nikt cię nie trzyma. Drzwi są tam, Nadieżdo Pietrowno. Czy znowu przyszłaś, żeby mi powiedzieć, że mój poprzednik miał gęstszy barszcz i szczęśliwszego męża?
Igor drgnął, jakby pod jego krzesłem włączono kuchenkę elektryczną.
– Ler, co zaczynasz…
– Aha, już idzie! – teściowa podskoczyła. – Co za królowa garnków! A swoją drogą, Katiusza pracowała, utrzymywała dom w porządku i nie przyniosła mężowi hańby!
Katiusza. Niesławna Katiusza. Była żona Igora. Legendarna, wszechmocna, wszechwładna. Odeszła sama, nawiasem mówiąc. Zrozumiale, z godnością. Ale Nadieżda Pietrowna regularnie ją kanonizowała.
– No to może pójdziesz do niej na barszcz, skoro tak go lubisz? – powiedziała Waleria i poczuła, że się gotuje. Zupełnie jak ten barszcz.
Igor zarumienił się, ale – klasycznie – powiedział tylko:
– Dobra, wystarczy. Mamo, zróbmy to bez Katiuszy.
Teściowa wstała, wyprostowała bluzkę, wyciągnęła łokcie i patrząc na Walerię rzekła jadowicie:
– Gdybyś miał pieniądze, a nie te nauczycielskie grosze, śpiewałbyś inaczej. Ale ty tu siedzisz – bez pieniędzy, bez sensu. A tak przy okazji, myślę o twojej przyszłości! Nie mogę tu wiecznie biegać i ratować cię przed twoimi błędami!
– Ratujesz nas? – zapytała ponownie Waleria, opierając ręce na stole. – Czy mogę dostać listę usług? Jakoś mi umknęła…
„Mama ma rację” – wtrącił nagle Igor. „Lera, wiesz, jak jest teraz ciężko. Pożyczki, ceny… Mama ma jak najlepsze intencje”.
Waleria milczała. Tylko na niego patrzyła. I w pewnym momencie nagle zrozumiała bardzo jasno – nic się nie zmieni. Absolutnie. Nigdy.
Wieczorem, gdy Nadieżda Pietrowna w końcu wyszła, trzaskając drzwiami tak mocno, że słoik fasoli spadł z półki, Waleria siedziała w kuchni i w głowie krążyło jej jedno pytanie: „Co ja tu w ogóle robię?”
Telefon zawibrował. SMS:
„Waleria Siergiejewna, oddzwoń do mnie pilnie. Notariuszu. W sprawie twojej cioci Zoi”. Ciociu Zoi… Szczerze mówiąc, Waleria nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz się pojawiła. Mieszkała w Pskowie. Sama. Trochę dziwnie. No, jak dziwnie – babcia z karaluchami, ale całkiem niegroźnymi.
Oddzwoniła. Jej głos był suchy i oficjalny:
– Waleria Siergiejewna? Notariusz Orłow dzwoni do ciebie. W sprawie spadku po twojej cioci Zoi. Zostawiła ci cały swój majątek.
„Przepraszam… Co?” zapytała ponownie Waleria, machinalnie wycierając dłonią mokry blat stołu.
– Cały mój majątek. W tym depozyt bankowy. Piętnaście milionów rubli. Czekamy na dopełnienie formalności.
Waleria usiadła. Potem wstała. Potem znowu usiadła.
– Przepraszam… ile?
– Piętnaście. Milionów. Oczywiście nie rubli. O, przepraszam. Dokładnie rubli. Tak. Zgadza się.
Wpatrywała się w ścianę przez minutę. Potem jeszcze jedną. Wtedy Igor wpadł do kuchni z zadowoloną miną, z torbą od Piateroczki i radosnym:
– Słuchaj, mama dzwoniła… powiedziała, może czas iść na urlop macierzyński? Bo inaczej po co harujesz w szkole za grosze…
„Aha…” wycedziła Valeria, patrząc przez niego.
Wieści rozprzestrzeniły się szybciej niż Covid.
Następnego ranka Nadieżda Pietrowna stała już w drzwiach, z zadowoloną miną i torbą w ręku.
– No, córko – zaśpiewała słodkim głosem, który sprawiał, że chciało się wybić okno – gratulacje! Wiesz, zawsze czułam: jesteś naszym szczęściem! Och, nawet barszcz nie jest już taki zły. A tak przy okazji… Musimy omówić, jak właściwie zarządzać tymi… eee… pieniędzmi. Żeby to działało, rozumiesz?
„Jakie pieniądze?” zapytała sucho Waleria, w pełni świadoma, że przedstawienie dopiero się zaczyna.
– Co ty mówisz, kochanie? – teściowa machnęła rękami. – No to masz już kasę! Igor mi powiedział. No to… Musimy założyć lokatę na moje nazwisko. Będzie bezpieczniej. No cóż, nigdy nic nie wiadomo…
„Tak” – Valeria skinęła głową, ściskając kubek tak mocno, że aż zbielały jej kostki. „Nigdy nic nie wiadomo…”
W tym momencie Igor, siedząc w holu, udawał, że naprawia starą tablicę rozdzielczą. Jego wzrok błądził po podłodze, jakby szukał zagubionego sumienia.
– Nie bój się – kontynuowała Nadieżda Pietrowna, krążąc po kuchni jak magazynier w magazynie. – Pieniądze są w rodzinie. Wszystko jest dla rodziny. Nie robię tego dla siebie! Staram się dla ciebie.
Waleria wstała. Spokojnie. Powoli.
– Igor. Powiedz mi, proszę, co o tym myślisz… Czy twoi rodzice też mogą założyć lokatę na moje nazwisko? No, na wszelki wypadek? Pieniądze są w rodzinie. Co?
Igor się zakrztusił.
– Ler… co ci jest… Mama jest miła…
– W dobrym tego słowa znaczeniu? – Waleria uśmiechnęła się szeroko. – To niech usiądzie „w dobrym tego słowa znaczeniu” i napisze pokwitowanie, że zwróci mi pieniądze. A ja zobaczę.
Teściowa wyprostowała się.
– Co to za ton? Czy ty w ogóle rozumiesz, do kogo mówisz?!
Waleria spojrzała. Bardzo uważnie.
– Rozumiem. Z mężczyzną, który przez ostatnie pięć lat tłumaczył mi, że jestem nikim. A teraz nagle o tym zapomniał.
Teściowa zamarła. Potem usiadła. Prosto na stołek. I wypowiedziała zdanie, które zawisło w powietrzu niczym stęchły zapach na klatce schodowej:
– No i co z tego. Ale teraz jesteśmy rodziną. A rodzina to rzecz święta.
Igor milczał. Bardzo pilnie.
A Waleria po raz pierwszy od dawna pomyślała: może naprawdę… najwyższy czas zobaczyć, jak wygląda życie bez tej „świętej rodziny”?
Gdy Waleria wyszła z wejścia z walizką, jej sąsiadka Rimma Iwanowna, stojąca przy śmietniku z wiecznie wojowniczą twarzą, zmrużyła oczy:
– Wyjeżdżasz, Leroczko? Nad morze?
– Tak, – Waleria skinęła głową. – Do Antalyi. Przez Kostromę.
Walizka była zabawna – stara, wciąż mojej mamy, z zamkiem, który zamykał się tylko krzywo. Ale zmieściły się w niej wszystkie najważniejsze rzeczy: para dżinsów, trzy koszulki, dokumenty i szczoteczka do zębów. Reszta… reszta została tam, gdzie zostali Igor i Nadieżda Pietrowna. Niech się nią cieszą.
Zamieszkałam z Kristiną. Moja przyjaciółka to prawdziwy skarb, a nie człowiek. Rozwiedziona, księgowa, z tikiem nerwowym, który pojawił się po piętnastu latach małżeństwa z cudownym przedstawicielem gatunku „kanapowca z piwem”.
„Wejdź” – powiedziała Christina, pokazując Walerii pokój z sofą, która wyprostowała się za trzecim razem. „Poćwiczymy też życie bez mężczyzn. To prawda, ja potrafię to robić już od trzech lat. Nadrobisz zaległości”.
„Próbuję” – wydyszała Waleria, rzucając walizkę w kąt.
I tu właśnie wydaje się, że jest wolność. Ale coś mi mówiło, że ta seria nie skończy się tak łatwo.
Rozmowy telefoniczne rozpoczęły się wieczorem.
Igor.
– Ler, czemu zachowujesz się jak dziecko? Pokłóciliśmy się, to się zdarza… Mama straciła panowanie nad sobą, ty straciłeś panowanie nad sobą… Porozmawiajmy o tym normalnie. Wróć. Musimy porozmawiać.
„My” – ty i twoja mama, czy ja?” – zapytała sucho Waleria.
– No, nie zaczynaj… – z wyraźnym zmęczeniem w głosie. – Słuchaj, rozumiesz, jesteśmy rodziną. Musimy rozwiązywać takie problemy razem. Przecież nie tylko ty dostałeś te pieniądze.
Valeria milczała. Sięgnęła ręką do przycisku „reset”, ale ciekawość wzięła górę.
– Przepraszam… na kogo pan wpadł?
– No cóż… Ler, nie obraź się, ale w gruncie rzeczy to są pieniądze rodzinne. Jesteś w naszej rodzinie. Więc te pieniądze są dla dobra rodziny.
– Tak. Świetnie. Potem pytanie: kiedy pracowałem dla twojej rodziny, smażyłem, prałem, sprzątałem, chodziłem do twojej matki wymieniać żarówki – czy to też było normalne? Czy wszystko tam było „twoją odpowiedzialnością”?
Pauza. Tak długa, że słychać było, jak drapie się po głowie.
– Ler, no wiesz… to jest co innego.
– Jasne, że jest inaczej. To nie barszcz, to miliony.
Następnego dnia ktoś zapukał do drzwi Christiny.
Na progu stoi Nadieżda Pietrowna. Nieproszona. Z torbą i twarzą wyrażającą święte prawo do cudzego.
– A, i ty wciąż tu jesteś – powiedziała, patrząc na Christinę jak na karalucha pod lupą. – Kochanie, nie udawajmy, że możesz uciec od rodziny. Przecież jesteśmy dorośli. Spokojnie porozmawiajmy o finansach.
Christina przywarła do framugi drzwi i syknęła:
– Valera, masz tu zjazd rodzinny stulecia. Jestem widzem. Tylko żadnych bójek, okej? Dywan jest nowy.
Waleria skrzyżowała ramiona na piersi:
– Jakie pytania, Nadieżdo Pietrowna?
Teściowa usiadła na kanapie, nie prosząc o to, i wyłożyła karty na stół:
– No więc. Jesteś teraz bogatą kobietą. Brawo. Szczęściara. Ale. Pieniądze muszą pracować. Konsultowałam się… – kichnęła – z ekonomistami. No, z moją przyjaciółką Ludmiłą Siemionowną, ona ma syna w banku.
„Przez kogo?” – zapytała z zainteresowaniem Christina.
– Na straży. Ale on wszystko wie! Więc… Musimy zainwestować te pieniądze. Proponuję Igorowi kupić mieszkanie. Chłopakowi ciężko. Potrzebuje też samochodu. I zainwestować w biznes. A Sasza, mój siostrzeniec, chce otworzyć warsztat wulkanizacyjny. Świetny pomysł.
„Jesteś genialny” – zaśmiała się Christina. „Czy możemy od razu sporządzić testament dla warsztatu oponiarskiego?”
– Dziewczyno, nie rozmawiam z tobą – warknęła teściowa i zwróciła się do Walerii. – Musisz zrozumieć… to nie są twoje prywatne pieniądze. To dla rodziny. Jesteś w naszej rodzinie. A to oznacza dla wszystkich.
Waleria powoli wstała, podeszła do okna i spojrzała w dół. Podwórko było po prostu kolejnym podwórkiem. Mężczyzna ciągnął arbuza, starsza kobieta krzyczała na wnuczkę. Wszystko było jak zwykle. Tylko że jej życie w tym momencie wywróciło się do góry nogami.
Odwróciła się:
– Nadieżdo Pietrowna. Przez pięć lat tłumaczyłaś mi, że jestem nikim. Że nie jestem żoną, a błędem twojego syna. Że jestem synową z zepsutym oprogramowaniem. A teraz mówisz mi, jak najlepiej zarządzać swoimi pieniędzmi?
Teściowa gwałtownie zerwała się na równe nogi.
– Bo teraz jesteś naszą nadzieją!
– Za późno. Twój statek nadziei odpłynął. Bez ciebie.
Tego samego wieczoru Christina przyniosła dwie butelki wina sowieckiego i powiedziała:
– Do nowego życia. Bez teściowej. Bez męża. Bez warsztatu wulkanizacyjnego.
„Z przyjemnością to wypiję” – skinęła głową Waleria.
Telefon znowu zawibrował. Najpierw telefon od Igora – zignorowałem. Potem SMS od niego:
„Naprawdę zamierzasz to wszystko zachować? Po tym wszystkim, co moja mama dla ciebie zrobiła?”
Chwilę później kolejna wiadomość. Z nieznanego numeru:
„Twoje zadłużenie w wysokości 274 000 rubli wymaga pilnej spłaty. Kontakt: adwokat Antonow A.V.”
Waleria usiadła. Pożyczka? Jaka pożyczka? Nigdy nie brała pożyczek.
Zadzwoniłem.
– Tak, dobry wieczór. Czy pani jest Walerią Siergiejewną?
– Tak. Jaki rodzaj pożyczki?
– Zostało wystawione na twoje nazwisko półtora roku temu. Konsument. Pieniądze zostały pobrane natychmiast. Powierzyłeś płatność Igorowi Nikołajewiczowi.
Przed oczami Walerii pojawiły się plamy.
– Przepraszam… Niczego nie podpisałam.
– Rozumiem. Ale mamy umowę z twoim podpisem. I wideodokument tożsamości.
– Jaki dowód tożsamości?
– Zostałeś sfilmowany, kiedy rzekomo podpisywałeś dokumenty. Mogę ci przesłać nagranie.
Pięć minut później spojrzała na nagranie. To była ona. Siedziała w kuchni teściowej. Przed nią leżały kartki papieru. Nadieżda Pietrowna wsunęła je pod nią i coś wyjaśniła. „Po prostu podpisz tutaj, żeby dostać ubezpieczenie, moja droga, to nic takiego”. I ona, ta idiotka, podpisała.
Głos w telefonie dodał:
– W przypadku braku zapłaty… no, rozumiesz, wtedy sąd.
Christina spojrzała na Valerię z taką miną, jakby właśnie oznajmiła, że przeszła przeszczep mózgu krewetki.
– Walera, co to w ogóle jest?
– To jest… – Waleria złapała się za głowę. – To jest… tyłek. Przepraszam za francuski.
Dwa dni później kolejny cios. Notariusz poinformował, że Nadieżda Pietrowna złożyła wniosek o zakwestionowanie testamentu. Mówią, że ciotka Zoja nie była sobą, została wprowadzona w błąd, a prawdziwymi spadkobiercami są… werble… Igor i jego matka, jako „najbliżsi krewni duchem”.
Waleria siedziała, gapiąc się w ścianę, i zrozumiała, że po prostu chcieli ją zmiażdżyć. Oblać. Unicestwić.
A potem zrobiła coś, czego się po sobie nie spodziewała.
Podniosła słuchawkę. Zadzwoniła. I chłodno, bez histerii, powiedziała do Igora:
– Rozwodzimy się. Jutro złożę dokumenty.
I dodała:
– I wiesz co? Nie dostaniesz żadnych pieniędzy. Ani grosza. Ani na naprawę opon, ani na nowego pilota.
Rozłączyłem się.
I po raz pierwszy od wielu lat poczułem, że moja pierś jest lekka. Nawet strasznie lekka.
Dzień, w którym Waleria złożyła pozew o rozwód, był jakoś nieprawdopodobnie słoneczny. Niebo było błękitne, jak nowa plastikowa teczka ze sklepu z artykułami biurowymi, w której nosiła dokumenty. Faceci na ławce przy urzędzie stanu cywilnego palili papierosy i dyskutowali, ile kosztuje wymiana progów w „szóstce”. Co do cholery, wymiana progów, skoro ona właśnie jest w trakcie globalnego demontażu całej struktury swojego życia?
Pani w oknie skinęła głową:
– Tak… Rozwód… Z dziećmi czy bez?
„Bez” – westchnęła Waleria.
„No cóż… przynajmniej coś dobrego” – mruknęła ciotka, stemplując podanie.
I rozpoczął się efekt domina.
Igor dzwonił, pisał, a potem zaczął dzwonić do Kristiny. Pisał, że Waleria niszczy rodzinę, że mama ma kryzys nadciśnieniowy, że ją kochają i że wszystko da się rozwiązać pokojowo.
A potem nadeszła niespodzianka. Wezwanie do sądu. Nadieżda Pietrowna zażądała ubezwłasnowolnienia Walerii. Powodem była „niestabilność psychoemocjonalna, wybuchy afektywne, epizody maniakalne”. Mówiąc wprost, kukułka oszalała.
– Mówią serio?! – Christina o mało się nie zakrztusiła kawą. – Masz jakiś epizod maniakalny?! Gdzie?! Czemu tego nie przegapiłam?!
„Najwyraźniej wtedy, gdy odmówiłam im pieniędzy” – zaśmiała się Waleria.
Proces był cyrkiem z wyszkolonymi idiotami. Nadieżda Pietrowna przyszła w żałobnym szalu. Igor – z wyglądem wdowca z żyjącą żoną.
Nadieżda Pietrowna szlochała:
– Ona… ona jest agresywna! Rzuciła się na mnie z nożem! Krzyczała, że wszystkich otruję! Jest histeryczna! Jest niezrównoważona! A ciocia Zoja… ta zmarła… była pod presją! My… my tylko chcemy jej pomóc! Niech pieniądze będą pod kontrolą rodziny. Dla dobra. Żeby nie sprawiała kłopotów…
Sędzia skrzywił się z powściągliwości.
Prawnik Walerii, młody mężczyzna z łysą głową i śmiałymi oczami, powiedział sucho:
– Szanowny sądzie, załączam zaświadczenia. Klientka jest zdrowa, nie wymachuje nożami. Przeszła badanie psychiatryczne, wniosek w załączeniu. Załączam również wyciąg z tego, kto i w jaki sposób pobrał pieniądze z kredytu na jej nazwisko – oto karta, a oto nagranie z bankomatu. Przyjrzyjmy się uważnie: filmuje pan Igor Nikołajewicz, który łaskawie zapomniał, że bankomaty mają kamery.
„To… nie ja” – wydyszał Igor.
„Aha” – prawnik skinął głową – „to Sherlock Holmes w garniturze Sportmastera, dokładnie takim samym jak twój”.
Po rozprawie Igor próbował zatrzymać Walerię na ulicy. Dyszał, biegł, łapał się za łokieć:
– Ler, no dalej… no dalej, nie róbmy tego. Kto nie popełnia błędów? No dalej, mama się zapędziła… Ty też… no dalej, jesteś zdenerwowany. Ale jesteśmy rodziną! Po prostu… zapomnijmy. I żyjmy normalnie. Jak ludzie.
Waleria patrzyła na niego. Długo. Jakby po raz pierwszy w życiu.
Oto on. Mój mąż. Pięć lat. Mężczyzna, dla którego nosiłam ciężkie torby, prałam, prasowałam, gotowałam, przynosiłam leki jego matce. A on? A on – wstawaj, Lera, zrób badania, Lera, wkręć żarówkę, Lera, jesteśmy rodziną… Tylko do momentu, aż poczuje zapach pieniędzy. A jak już – natychmiast „dla dobra rodziny”.
– Wiesz – powiedziała spokojnie Waleria. – Nagle uświadomiłam sobie jedno. Nigdy nie miałam rodziny. Miałam projekt. Nazywał się „Spróbuj zasłużyć na miłość”.
– Ler, co się z tobą dzieje…
– To wszystko. Projekt zamknięty. Uznajmy go za nieopłacalny.
I poszła. Po prostu poszła. Nie oglądając się za siebie.
Igor stał jak mokra serwetka. Bez celu. Bez pieniędzy. I bez żony.
Minęły dwa miesiące.
Rozwód oficjalnie wszedł w życie. Próba podważenia testamentu nie powiodła się – notariusz i sędzia potwierdzili: wszystko jest zgodne z prawem. Pożyczka została umorzona Igorowi – postanowieniem sądu. Walerii – zero. Czysta. Wolna.
Wiesz, co jest zabawne? Nadieżda Pietrowna próbowała później nawiązać przyjaźnie. Tak, tak. Dzwoniła, pisała miłe wiadomości w stylu:
„No córko, nie obrażaj się, w życiu może się zdarzyć wszystko…”
I ostatnie:
„Potrzebuję cię. Inaczej Igor jest teraz zupełnie bezużyteczny. Bez ciebie przynajmniej nauczyłby się obierać ziemniaki…”
Waleria patrzyła na tę wiadomość. Długo. Potem ją zablokowała. Wszędzie. I Nadieżdę Pietrownę. I Igora. I ich siostrzeńca Saszkę i jego warsztat oponiarski. I wszystkich, którzy kiedyś nazywali ją „rodziną”.
Teraz ma jednopokojowe mieszkanie. Swoje. Z krzywą podłogą, ale swoje. Kotek znaleziony przy wejściu. Praca to nowa szkoła, gdzie nikt nie pamięta jej nazwiska po mężu. I pieniądze. Które są w banku. W jej osobistym depozycie. Nie w tym „rodzinnym”. Nie w tym „mamy”. Nie w tym „opony”.
I po raz pierwszy od wielu lat Waleria obudziła się rano z myślą, że jest człowiekiem wolnym.
I wiesz… To uczucie było warte więcej niż piętnaście milionów.