Ustaliliśmy, że ty za wszystko zapłacisz. Ty zarabiasz pieniądze, a mama i ja potrzebujemy chwili wytchnienia od stresu.

„Twój kurczak znowu się spalił” – głos za nią brzmiał z taką zmęczoną wyższością, jakby Kira po raz trzeci tego ranka doprowadziła do bankructwa federalny bank.

„To indyk” – wydyszała przez zęby i wbiła widelec w patelnię. „I nie jest spalony. Jest… chrupiący”.

– No, no – odparł leniwie Daniił, przechodząc obok w krótkich spodenkach i trzymając telefon w ręku. – Wolałbym zrobić owsiankę. Mama, nawiasem mówiąc, nie może jeść smażonego jedzenia. Powinieneś o tym pomyśleć, zanim zaczniesz palić ludzi rano.

Zaczyna się, Kira zauważyła w myślach. Zegar wskazywał dziewiątą ósmą. Czułam się, jakby to już był koniec tygodnia.

„Mama jeszcze nie przyjechała” – przypomniała mu, choć wiedziała, że kłótnia nic nie da. Cienka granica między „jeszcze” a „już” wisiała w powietrzu niczym pomruk burzy.

„Dziś po południu” – powiedział stanowczo, nie odrywając wzroku od ekranu. „A tak przy okazji, obiecałaś posprzątać jej pokój. Dzwoniła wczoraj, martwiąc się, czy jej balkon się nie kurzy. No wiesz, mamo…”

Wiedziałem. O tak. Znałem ją po liczbie siwych włosów na lewej skroni i po jej ulubionym zdaniu: „Kira, jestem starszą kobietą, niewiele mi potrzeba, ale gdybyś miała serce…”

„Pokój jest gotowy” – warknęła i przykryła patelnię pokrywką. „Łóżko jest czyste. Balkon… niech się kurzy, zresztą jest twój”.

Daniił westchnął. Ciężko. Teatralnie. Jak człowiek, który musi wnieść worek cementu na piąte piętro bez windy.

– Wiesz, zawsze mówisz, jakby to mama i ja wszystko tu psuliśmy. Ale sam przyznałeś, że ona nie może być sama. Po tej presji…

– Po tym nacisku w ciągu tygodnia udało jej się pójść do galerii handlowej, zrobić sobie manicure i wpaść w furię w aptece o kartę rabatową – wspominała Kira. – I przypomnę, że po tym nacisku przestałaś szukać pracy.

Podniósł głowę i postukał w ekran.

„To okropne” – wycedził. „Patrzę. Codziennie. Tylko że rynek… spada. Nawet zanotowałem stawki”.

– Czego? – odwróciła się. – Siedzieć w kuchni i narzekać mamie?

Odstawił filiżankę.

– Słuchaj, nie atakujmy. Nie prosiłem cię, żebyś zarabiał więcej. Po prostu tak wyszło.

– Tak, a także to, że teraz ja utrzymuję ciebie i twoją matkę, a i tak muszę słuchać, jak źle gotuję, sprzątam i oddycham – w głosie Kiry zabrzmiała nuta, którą w sobie tłumiła przez trzy miesiące. – I to wszystko w mieszkaniu, które kupiłam. Przed tobą. Przed tą komedią z małżeństwem.

Zmarszczył brwi. Napięcie w pokoju rosło jak ciasto na słońcu.

– Komedia? Tak to się nazywa, prawda? Małżeństwo to komedia?

— Jak inaczej nazwać scenariusz, w którym jestem aktorką, reżyserką i, cholera jasna, kostiumografką z dostatkiem?

Cisza. Tylko szum czajnika i irytująca wibracja telefonu. Nie odebrał.

Nie dlatego, że nie wiedział, co powiedzieć. Ale dlatego, że wiedział, że cokolwiek powie, wywoła to eksplozję.

Kira spojrzała na niego. Za tymi matowymi oczami nie było już ani odwagi, ani gniewu, ani nawet chęci walki. Tylko leniwa irytacja i nawyk – odwieczny nawyk wygodnego życia w oparciach o nią.

Nie krzyczała. Nawet nie chciała.

„Słuchaj, Dania” – powiedziała powoli – „zróbmy to tak. Jak Maria Sawieliewna się zadomowi, wy dwoje… no, jakby to ująć… zobaczycie, gdzie zamieszkacie następnym razem. Przecież nie może tu zostać na zawsze, prawda?”

Zmrużył oczy.

– O co ci chodzi?

— Rzecz w tym, wiesz, że nie prowadzę hotelu. Pracuję. Utrzymuję was oboje. A ty nie szukasz pracy, a twoja matka… nie jest chora. Po prostu… lubi być w centrum uwagi.

„Chcesz nas wyrzucić?” Jego głos był teraz inny – ostry, szorstki.

— Jeszcze nie. Na razie proponuję zastanowić się, co z tym zrobić. W przeciwnym razie, tak. Będziemy musieli.

Wstał. Bezszelestnie. Westchnął, jakby miał powiedzieć coś ważnego, ale zamiast tego rzucił ręcznik na stół.

– Wiesz co? Zmieniłeś się. Kiedyś byłeś łagodniejszy. Bardziej troskliwy. A teraz jesteś tylko narzekaniem.

„Nie, Dan” – jej głos był spokojny, jakby coś w niej przestało bić. „Po prostu nie chcę już czuć się komfortowo. To jedyna różnica”.

Telefon znów zawibrował. Na ekranie widniał napis „Mamo”.

Jako symbol całego ich małżeństwa.

„Dzwoniła już cztery razy” – dodała Kira z suchym uśmiechem. „Pewnie chce sprawdzić, jaką poszewkę ma dziś na sobie”.

Wyszedł bez słowa. Drzwi łazienki zatrzasnęły się z głuchym hukiem. Kira została w kuchni. Z herbatą. Ze spalonym, „chrupiącym” indykiem. I w ciszy, która była znacznie głośniejsza niż jakikolwiek skandal.

Wstawiła talerz do zlewu i wytarła ręce starym ręcznikiem.

Trzeba by było coś zmienić…

I całe moje życie w ogóle.

Kira obudziła się z nieprzyjemnym uczuciem w gardle. Dawno nie widziała się rano w lustrze, ale dzisiejsze odbicie nie wróżyło niczego dobrego. Worki pod oczami, nerwowe drżenie rąk i niemal płaczliwy głos, gdy mówiła do lustra.

Jak to się w ogóle stało?

Jak znalazła się w tej sytuacji? W którym momencie jej życie stało się serią ustępstw, kompromisów i upokorzeń?

Zrobiła już herbatę, gdy Maria Sawieljewna weszła do kuchni z powagą. Kira stłumiła westchnienie. Poranek nie był idealny i jeśli jeszcze kilka godzin temu mogła być pochłonięta sobą, siedząc w fotelu z filiżanką kawy i laptopem, to teraz jej rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej.

„Dzień dobry” – Maria Sawieljewna wyprostowała ramiona, opierając je o oparcie krzesła. Wyglądała, jakby przed chwilą stała w długiej kolejce w aptece po leki na obniżoną cenę. I jak zawsze, była w centrum uwagi – nawet jeśli interesowały ją manicure i nowe buty.

„Dzień dobry” – Kira próbowała się uśmiechnąć, ale coś w jej uśmiechu było nienaturalne. Przypominając sobie, jak jej teściowa kategorycznie odmówiła przedłożenia dokumentów do pełnego badania poprzedniego wieczoru, Kira poczuła narastający gniew.

– Wiesz, że mój Daniił dzwonił dziś rano do szpitala? – kontynuowała Maria Sawieljewna, nie zauważając ukrytego gniewu w głosie synowej. – On się martwi. Ostatnio nawet nie poszłaś do apteki, a lekarstwa, których potrzebuję… Czy ty w ogóle pamiętasz, czego potrzebuję?

Kira ledwo słuchała. Czuła tylko, jak jej ciało zamarza. Była gotowa wyrwać się z tego koszmaru, ale nie mogła. Zaczął już wciągać ją w swoje bagno. Była kobietą, która zarabiała pieniądze, która próbowała, ale dopiero wtedy nagle znalazła się w roli „nieżyczliwej osoby”, z którą zawsze coś było nie tak.

„Dobrze, pójdę do apteki” – odpowiedziała, ocierając krople herbaty z ust. „Ale, Mario Sawieliewno” – starała się mówić spokojnie – „rozumiesz, że potrzebuję chociaż jakiegoś zadośćuczynienia. Nie mogę bez końca inwestować pieniędzy. Mam wydatki. Mam pracę. Rozumiesz, że nie dam rady utrzymać całej tej gospodyni”.

Maria Sawieljewna nie byłaby sobą, gdyby nie rzuciła na nią spojrzenia pełnego szyderstwa i urazy.

– O czym ty mówisz, Kira? Nie kochasz mnie, prawda? Nie wspierasz mnie. Jak więc zamierzasz żyć z takim nastawieniem? Myślisz, że nie zauważyłam, jak mnie traktujesz? No cóż, w końcu postanowiłaś wszystko zniszczyć. Nie chcesz być częścią naszej rodziny, prawda? – Teściowa podążała ścieżką, którą już sobie wytyczyła. Najpierw narzeka, potem zaczyna manipulować, a na końcu szantażuje.

Skumulowany ból w Kirze utrudniał jej mówienie, ale wciąż nie potrafiła się poddać. Bez względu na to, jak trudne to było, musiała to powiedzieć.

„To nieprawda, Mario Sawieliewna” – spojrzała teściowej prosto w oczy. „Nie potrzebuję już twojego szantażu. Nie mogę tego znieść. Nie muszę was utrzymywać, a poza tym, tak, potrzebuję czasu dla siebie. Nie będę kontynuować tego niekończącego się cyklu. Jestem zmęczona”.

Teściowa była jak wąż, który poczuł się zagrożony. Jej wzrok natychmiast pociemniał, jakby szukała odpowiednich słów, by zaatakować.

„Nie rozumiesz, Kiro” – jej głos stał się cichy, niemal syczący. „Nie tylko z nami mieszkasz. Ty… ty nam wszystko odebrałaś! Niszczysz naszą rodzinę! To nie ty, to ty jesteś temu winna! My cię uczyliśmy, a ty nas zostawiłaś”.

Kira, czując się jak na rozprawie, ledwo zauważyła Daniiła wyłaniającego się z kuchni. Jego wzrok był pusty. Nie wiedział, co powiedzieć. Jego twarz przypominała stary, wyblakły portret, który dawno stracił na wartości. Stał jak posąg, na chwilę odrywając wzrok od ekranu.

– Mama ma rację. Ty naprawdę nic nie rozumiesz, Kiro. Kiedyś nas kochałaś. Byłaś inna. A teraz… – wyciągnął rękę, jakby chciał ją ująć, ale ona mu nie pozwoliła. Wypuściła powietrze, a serce zaczęło ją boleć.

„W ogóle mnie nie znasz, Dania” – powiedziała mu, w końcu uwalniając się od obskurantyzmu, który ją trzymał. „Nie jesteś już tym, kogo potrzebuję. Nie jesteś już moim mężem”.

Maria Sawieljewna zerwała się z miejsca.

– Co? Zwariowałeś? Chcesz nas wyrzucić? Nie dasz rady! Wszystko się dla ciebie zawali! Chcesz zostać sam?

„Już jestem sama” – Kira poczuła, jak ogarnia ją zimny przypływ determinacji. „Potrzebuję tylko życia”.

Daniił odetchnął, odwrócił się i w milczeniu wszedł do pokoju. Kira stała w kuchni i poczuła, jak nogi się pod nią uginają. W głowie krążyła jej jedna myśl: nie poddawaj się. Nie pozwól, żeby ten chaos odebrał ci wszystko.

„Proszę, nie odchodź” – wyszeptała nagle teściowa, widząc Kirę pakującą torbę. „Nie zostawisz nas, prawda? Jesteśmy rodziną. Wszyscy się potrzebujemy”.

Kira zatrzymała się w drzwiach i uśmiechnęła się przez łzy.

– Zawsze będziesz mnie potrzebować, ale… nie w ten sposób. Nie mogę już być twoim niewolnikiem.

Kira westchnęła w pustej kuchni. Hałas ucichł. Żadnych kroków, żadnych frazesów w tle, żadnych westchnień. Tylko kapanie z kranu. Siedziała z kubkiem dawno wystygłej herbaty, patrząc przez okno i próbując zrozumieć, co się właśnie stało. To nie był koniec. To był początek końca.

Daniił prawie nie wychodził z pokoju. Przez kilka godzin nie zrobił ani kroku. Dopiero późnym wieczorem, gdy Kira szykowała się już do snu, wyszedł. Usiadł naprzeciwko niej w tych samych spodniach dresowych, w których „szukał pracy” już trzeci miesiąc, i długo milczał.

„No więc tak” – zaczął, nie patrząc na nią, dłubiąc paznokciem w krawędzi stołu – „zdecydowałaś się to zrobić, co? Wyrzucić nas?”

Kira nie odpowiedziała. Nie wiedziała już, co odpowiedzieć. W środku panowała cisza, jak na dnie studni.

„Mama płacze” – dodał. „Nie wiem, co jej powiedzieć. Jest chora, nie może tego znieść. Zabijesz ją, jeśli tak dalej pójdzie. Nawiasem mówiąc, to człowiek z uczuciami. Nie robot”.

– A ja? – Kira podniosła głowę. – Kim ja jestem?

„No cóż, jesteś silna” – wzruszył ramionami. „Dacie sobie radę. Zawsze sobie radziliście”.

To zdanie ją uderzyło. Słyszała je tak często. „Jesteś silna”. Silna oznacza, że musisz znosić? Silna oznacza, że jesteś wsparciem? Silna oznacza, że o nic nie prosisz, nie narzekasz i nie oczekujesz pomocy?

– Nie daję rady, Dan. To niesamowite, prawda? Jestem zmęczony. Tobą. Twoją matką. Sobą i tobą.

Milczał.

– Znajdę pracę, Kira. Wszystko będzie dobrze. Tylko… poczekaj. Jesteśmy rodziną.

Uśmiechnęła się po raz pierwszy od dawna. Gorzko.

– Danya. Twoje wczorajsze skarpetki suszą się na balkonie od trzech dni. Twoja mama chowa przede mną ser, bo „jem jak słoń”. A wy oboje mieszkacie ze mną, za moje pieniądze, w moim mieszkaniu. To nie jest rodzina. To… mieszkanie komunalne z piekła rodem.

Podskoczył.

– Jesteś samolubny! Chcesz być sam, mieć wszystko pod sobą! A my, śmiecie, jesteśmy przecież ludźmi! Uwierzyliśmy ci! Czy ty kompletnie oszalałeś?

Krzyczał. Ona nie odpowiedziała. Tylko patrzyła.

Kilka minut później pojawiła się Maria Sawieljewna. Z chusteczką w dłoniach i tragiczną miną.

„Wiedziałam, że to wszystko zmierza w tym kierunku. Właśnie to powiedziałam” – powiedziała, klepiąc się po piersi. „Jesteś zbyt egocentryczna, Kiro. Niszczysz ludzi. Niszczysz swoją rodzinę. Pozbawiasz męża wsparcia. Matkę schronienia. Swoją duszę”.

„I nie przeszkadza ci, że byłam tym wszystkim?” Kira nie mogła się powstrzymać. „Krew, dusza, pieniądze, obiad, pralka i bank”.

„A teraz jest zdrajcą” – podsumowała teściowa i demonstracyjnie zwróciła się do syna. „Wyjeżdżamy, Dania. Niech sobie siedzi w tym przeziębieniu. To nie kobieta, tylko iPhone z funkcją naliczania czynszu”.

Kira wstała. Wszystko w niej było ściśnięte, ale jej głos brzmiał spokojnie.

– Masz godzinę. Potem wymienię zamki.

Maria Sawieljewna podniosła ręce.

– Bez serca! Życzę ci… Życzę ci…

„Nie zawracaj sobie głowy” – przerwała Kira. „Słyszałam już wszystko przez ostatnie dwa lata”.

Wyszli. Bez walki. Bez policji. Bez histerii na schodach. Po prostu wyszli. I dopiero gdy za drzwiami zapadła cisza, Kira zaczęła płakać. Płytko, bezgłośnie. Z drżącymi palcami i dziwną pustką w piersi.

Minęły dwa dni. Potem tydzień. Potem kolejny. Nikt nie zadzwonił. Daniił napisał krótką wiadomość: „Wszystko zepsułeś”. A potem zniknął.

Kira zaczęła powoli wracać do siebie. Do swoich spraw, nawyków, muzyki, której przestała słuchać. Do mieszkania, które w końcu ucichło. Do życia, w którym nie musiała dźwigać na ramionach trojga dorosłych.

Pewnego dnia stała przy kasie z paczką masła i usłyszała, jak ktoś kłóci się ze starszą kobietą za nią. Głośno, z irytacją. Młoda dziewczyna nie mogła zrozumieć, dlaczego wpycha się w kolejkę. Kira odwróciła się i zobaczyła Marię Sawieliewnę. Sama. Bez manicure. Bez narzekań. Z paczką kaszy gryczanej i przeterminowanym kefirem.

Ich oczy się spotkały. Maria Sawieljewna odwróciła wzrok i udała, że jej nie poznaje.

Kira wyszła na zewnątrz, wzięła głęboki oddech i w końcu powiedziała do siebie na głos:

„Nie muszę być wybawicielem dla tych, którzy toną, ciągnąc mnie ze sobą.”

I nawet jeśli brzmiało to niegrzecznie. Nawet jeśli nie było to kobiece. Ale to była prawda.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *