Oddałeś MOJE mieszkanie swojej teściowej?! Ona już przyprowadza gości, a ja jestem obcy we własnym domu?!

– Yul, czemu znowu zaczynasz? – Aleksiej wyglądał na zmęczonego. Zawsze miał taki ton: jakby doprowadzała go do szału jakimiś bzdurami, podczas gdy on decydował o losach świata. Chociaż najwyżej decydował, ile cukru jest w kawie i kiedy w końcu poprosić o wcześniejsze zwolnienie z pracy.

Julia stała przy kuchennym stole, ściskając skórzaną torbę. Tę ze złotymi okuciami, prezent dla siebie za ukończenie dużego projektu. Torba była pusta. Prawie. Brakowało w niej dwóch kopert – jednej z euro z pracy dorywczej przy tłumaczeniu z hiszpańskiego, drugiej z rachunkami.

Z rachunkami, Karl! Położyła je tam, żeby nie musieć później dźwigać worka z piórami jak paw do biura mieszkaniowego.

– Lyosha, to nie jest “znowu”. To już trzeci raz w ciągu miesiąca. Pieniądze po prostu znikają. A wczoraj… wczoraj zabrała mi puder. I wiesz, nie mówię o kosmetykach – spojrzała na niego, mrużąc oczy. – Zabiera moje rzeczy. Osobiste. Jakby tu mieszkała.

„No cóż, jest matką” – powiedział cicho, zerkając w stronę korytarza. „To dla niej trudne. Jej emerytura to grosze. Nie mogę jej odmówić…”

– Lyosha, bierze ode mnie pieniądze bez pytania. Chodzi po mieszkaniu w szlafroku o dziewiątej rano, kiedy rozmawiam przez telefon z klientem z Londynu. Ona… spała wczoraj w naszym łóżku, kiedy poszłam wziąć prysznic!

„Bolały ją plecy” – zaczął, ale Julia nie wytrzymała i głośno uderzyła dłonią w stół.

– I boli mnie dusza! I plecy, i gardło, i wszystko inne, kiedy przychodzę codziennie do mojego – MOJEGO, Lioszy, MOJEGO – mieszkania i widzę, jak przytulnie u ciebie. Jakby była tu gospodynią.

Aleksiej usiadł na stołku i zmęczony pocierał skronie.

– No cóż, wiedziałaś, za kogo wychodzisz za mąż. Moja matka jest częścią mojego życia.

— Nie „część”, a wyrostek! Który jest oddzielny i mieszka osobno. Ma 66 lat, emeryturę, przyjaciółkę w Małachowce i dwupokojowe mieszkanie w Lubinie, które wynajmuje!

„Ona oddaje się nam, żeby nam pomóc” – powiedział Aleksiej przez zaciśnięte zęby.

– Pomóc? – Julia zaśmiała się ostro i ochryple. – Wypożycza i kupuje halwę i dziergane skarpetki dla swojego siostrzeńca, który jest jej wnukiem, choć tak naprawdę synem jej kuzyna drugiego stopnia! A potem mi wyjaśnia, że „kupiliśmy” skarpetki, a halwa jest „zwykła”.

Pauza wisiała gęsto niczym śmietanka w kiepskim cappuccino.

– Jul, – zaczął cicho Aleksiej – no widzisz, jak jej ciężko. Jesteś tłumaczem, jesteś mądry. Powinieneś zrozumieć.

— A ty, jako menedżer, też musisz coś zrozumieć — Julia wyprostowała się, niemal jak posąg. — Zrozum, że nie ma już między nami „my”. Bo „my” oznacza równość, granice, szacunek. A tu… tu — „my” z twoją matką, a ja jestem trzecia.

W tym momencie do kuchni weszła Walentyna Siergiejewna. W różowym frotowym szlafroku, z grzebieniem w dłoni i uporczywym zapachem maści mentolowej.

– Och, przepraszam, myślałam, że już skończyłaś swoją rozgrywkę – i nie czekając na odpowiedź, ziewnęła. – Juleczka, masz czysty ręcznik? Wczoraj wytarłam nim kapcie – a co, jeśli to grzybica?

„Mamo, chodź…” zaczął Aleksiej, ale Julia już podeszła do szafki i rzuciła ręcznik na krawędź stołu.

– Masz. Weź je. I proszę, nie wycieraj kapci. Kup inne. Wynajmij mieszkanie i kup.

– No i znowu to samo – mruknęła Walentyna Siergiejewna, ujmując ręcznik dwoma palcami. – Jak ty się denerwujesz, Julio. Kobieta musi być delikatniejsza. Inaczej skończysz sama.

– To groźba czy życzenie? – Julia obróciła się w jej stronę.

„Oświadczenie, moja droga” – powiedziała teściowa z mściwym uśmiechem i opuściła kuchnię.

Julia powoli opadła na krzesło, jakby właśnie została moralnie uduszona. Aleksiej milczał. Potem wstał, podszedł do niej, chciał ją przytulić – ona gwałtownie się odsunęła.

– Nie ma potrzeby. Mam dziś telefon o jedenastej. Potem montaż. Potem więcej niemieckiego.

– Może powiem jej wieczorem, żeby… no, może mogła zostać u Larisy?

Julia nawet się nie roześmiała.

— Powiesz jej? Ty? Tej samej kobiecie, która manipulowała tobą, odkąd miałeś cztery lata? Aleksiej, kiedyś przysięgałeś, że mnie kochasz. A potem podałeś mi swoją matkę, jak flagę w sztafecie. Ale ja nie jestem sportowcem. A cierpliwość to nie moja pasja.

Spojrzał na nią ze smutkiem. Pewnie nawet z miłością. Ale było już za późno.

– Omówimy wszystko wieczorem?

— Tak. Zróbmy to. Ale będę w domu o siódmej. Żadnych gości. Żadnego „właśnie przyniosła dżem”. I żadnych dyskusji o tym, że powinnam być bardziej miękka. Bo już przeszłam przez miękką. W publicznych toaletach wszystko jest miękkie. I nie ma śladu.

Weszła do pokoju, zostawiając go z pustym spojrzeniem i dźwiękiem kapiącego kranu.

Woda kapała niczym odliczanie. Aż do eksplozji. Aż do „punktu bez powrotu”.

Po raz pierwszy w życiu Julia nie chciała wracać do swojego mieszkania. I wydawało się, że to początek końca.

Julia otworzyła drzwi kluczem, jak zwykle. Automatycznie. Jakby wczoraj nie było żadnej rozmowy, lodowatego spojrzenia, z którym wyszła z kuchni, i tego uczucia, jakby pod skórą mieszkała bateria – i ta bateria się rozładowywała, bo nie było już nic do zniesienia.

Weszła i usłyszała śmiech.

Nie tylko śmiech – dźwięczny, mdły, obcy. Kobiecy. A potem – męski głos, głupi, z gangsterską intonacją:

– Och, ciociu Walio, jesteś niesamowita! Naprawdę potrafisz tańczyć stand-up! Aleksiej będzie twoim tancerzem rezerwowym!

Julia zamarła przy wejściu, z torbą i deszczem na ramionach. Marzyła tylko o gorącym prysznicu i co najmniej dziesięciu minutach ciszy, ale w mieszkaniu unosił się zapach smażonej ryby, Corvalolu i taniej męskiej wody kolońskiej.

W kuchni siedziały trzy osoby. Walentyna Siergiejewna z rumianymi policzkami i talerzem smażonego mintaja. Mężczyzna około czterdziestki z miną w stylu „pożycz do piątku” – i dziewczyna. Słodka, w białej bluzce, z kolczykiem w pępku, którym z jakiegoś powodu się chwaliła. Wszyscy żuli, śmiali się i nawet nie zauważyli Julii.

Dopóki Julia nie upuściła torby.

– Och, Julciu! – teściowa podskoczyła. – Właśnie o tobie rozmawiałyśmy! To Pasza, mój siostrzeniec, ze strony Katii, pamiętasz?

„Nie” – odpowiedziała Julia spokojnie. „Nie pamiętam. I nie chcę wiedzieć. Kim jest ta… dziewczyna?”

– To Oksanoczka, jego narzeczona. Są takie miłe, nie wyobrażasz sobie. Postanowiliśmy, że zostaną u nas na tydzień, no cóż, żeby zaoszczędzić. Nie masz nic przeciwko, prawda?

Julia milczała. Po prostu milczała. Cicho zdjęła płaszcz, cicho zdjęła buty. Stała na dywanie, wrośnięta w ziemię.

Pasza wstał, wyprostował się, wypinając brzuch. W powietrzu unosił się zapach tytoniu i „Toporu”. Wyciągnął rękę:

– No, witaj, pani. A ciocia Wala tak dobrze o tobie mówiła. Mówi, że jesteś mądra, surowa, ale serdeczna.

Julia powoli spojrzała na jego dłoń, potem na niego.

– To zabawne. Mówili mi, że jesteś inteligentny. Ale tak naprawdę jesteś nieproszonym gościem, którego wpuszczono bez pytania. To, delikatnie mówiąc, niegrzeczność.

Mężczyzna zawstydził się. Walentyna Siergiejewna przewróciła oczami.

– Julio, znowu ty? Panie, czy to aż taki wstyd zmarnować kilka dni? Młodzi ludzie są dziś spłukani, myślą tylko o ślubie…

„Właściwie cię nie pytałam” – warknęła Julia. „To moje mieszkanie. Moje. Mieszkam w nim. Pracuję w nim, oddycham nim. A jeśli choć jedna nieznajoma osoba pojawi się na moim korytarzu, zadzwonię na policję. Nie obchodzi mnie, czyją to siostrzenicą. Ani czyją kochanką.

– O czym ty mówisz! – krzyknęła Walentyna Siergiejewna. – To są KREWNI! Jesteśmy rodziną!

– Nie, Walentino Siergiejewno – Julia nagle podniosła głos. – Nie jesteśmy rodziną. Jesteś moją teściową. Jesteś gościem. Długo nie będziesz mile widziana. A jeśli naprawdę zdecydowałaś się założyć tu akademik w imieniu swoich krewnych, to źle trafiłaś. Poważnie.

W tym momencie do mieszkania wszedł Aleksiej. W marynarce, z bukietem goździków i słoikiem kiszonych ogórków.

– No cóż – zaczął radośnie. – Uznałem, że czas przestać się kłócić. Mamo, kupiłem ci ulubione. Yul, kwiaty dla ciebie. Musimy być ponad codziennością.

Zobaczył twarze. Zamilkł.

„Aleksie” – powiedziała powoli Julia – „prosiłam, żeby nikogo nie było w domu. Pamiętasz?”

– No cóż… Pomyślałem, że jakoś… omówimy to później. To jest Pasza. Jest jak brat. Jeździliśmy razem nad Wołgę, kiedy byliśmy dziećmi.

– A kim ja dla ciebie jestem? – Julia podeszła bliżej. – Widzisz, jak mnie wypychają z domu? Widzisz, jak z każdym dniem tracę grunt pod nogami, a ty… stoisz tam, trzymając słoik ogórków jak amulet chroniący przed odpowiedzialnością?

– No cóż, jesteś dramatyczny, Yul…

A potem Julii przepalił się bezpiecznik.

– Do diabła z tym wszystkim! – krzyknęła tak głośno, że Pasza aż się wzdrygnął. – Dość tego. Dosyć. Wy troje macie już dość. Wynoście się. Wszyscy. Wynoście się.

„Nie masz prawa!” – krzyknęła Walentyna Siergiejewna. „To dom mojego syna!”

– To mieszkanie mojej babci, zgodnie z jej wolą. Jeśli nie chcesz, zaskarż to w sądzie. Ale na razie… Idę pod prysznic. Za dwadzieścia minut nikogo tu nie powinno być. Ani jednej twojej zasłony, ani jednego widelca, ani jednego śladu.

Aleksiej zbladł.

– Julio, czy ty oszalałaś?

– Tak. I ty, moja droga, miałaś w tym swój udział.

Weszła do łazienki, zamknęła drzwi i usiadła na pokrywie pralki. Jej klatka piersiowa waliła jak młotem.

Trzydzieści pięć lat. Wyższe wykształcenie, dwa języki, freelancerka w trzech krajach. I walka o mieszkanie z krewnymi męża, jakby nie była człowiekiem, a agresywną sforą psów w kojcu.

Przez ścianę słyszała kroki, szepty, trzask drzwi szafy. Ktoś pospiesznie pakował rzeczy. Ktoś mówił: „Co za suka”. Ktoś syczał: „Mówiłem ci, że jest chora”.

A Julia siedziała w łazience i płakała.

Cicho. Bez szlochu. Tylko łzy płynęły. A gdzieś pod skórą bateria wciąż tykała.

Pozostał Aleksiej. I jego wybór. I jej wybór.

W mieszkaniu było cicho. Bardzo cicho.

Taka cisza zdarza się tylko po burzy – nie taka, która uspokaja, ale taka, która przyprawia o dzwonienie w uszach i mdłości, jak po braku snu i morfinie. Julia stała przy oknie, patrząc na podwórko – dwa koty, rudy i szary, grzebały w śmieciach na dole. Wyglądało na to, że i one stosują się do zasad: rudy pierwszy węszy, szary czeka. Potem się zamieniają.

„Koty” – powiedziała Julia na głos. „Nawet one darzą się większym szacunkiem niż moja rodzina”.

Usiadła na sofie, owinięta w stary koc z frędzlami. Koc należał do jej babci i pachniał przeszłością – nie naftaliną, nie. Zapach był ciepły, jak liście herbaty w imbryku, i korzenny, jak marmolada rumiankowa. Julia trzymała w dłoniach kubek zimnej herbaty i nie mogła się zdecydować, czy ją dopić, czy wylać.

Aleksiej nie pojawił się ani po dwudziestu minutach, ani po dwóch godzinach. Jego rzeczy wciąż były w szafie. Jego maszynka do golenia stała na półce. Jego szlafrok wisiał na wieszaku w łazience. Ale sam Aleksiej zniknął.

Julia wyłączyła telefon. Po prostu nacisnęła przycisk, jakby mogła wyłączyć cały ten bałagan, który trwał przez ostatnie dwa lata. A może nawet do końca jej życia.

Za oknem wieczór zaczął się wpełzać po ścianach, jakby ktoś celowo go powoli rozciągał, żeby wszystkie kłopoty wydawały się bardziej obszerne. Wstała, podeszła do drzwi i zamarła – za nią rozległy się kroki.

„Nie on” – wyszeptała. „Nie z przeprosinami mamy, nie z kolejnym „no wiesz…””.

I oczywiście, że to był on.

Aleksiej wszedł ostrożnie, jakby podejrzewał pułapkę. W rękach trzymał woreczek z Piateroczki. Na jego twarzy malowała się mieszanka zmęczenia i czegoś jeszcze, coś w rodzaju litości. Tylko nie było jasne, dla kogo.

„Cześć” – zaczął.

„Dzień dobry” odpowiedziała i nie poruszyła się.

– Na razie zostanę u Maxa. Jest tam zwykła sofa. Masz rację, to za dużo. I tyle.

– To mocne słowo. Co dokładnie oznacza za dużo?

Odłożył torbę i usiadł na otomanie, jakby na pomoście.

— Wszystko. Mama. Goście. I ja też. Nie potrafię inaczej. Tak nas uczono. Wszystko razem. Wszystko blisko. Wszystko dzielone. „Rodzina to twierdza”…

„Tylko w mojej twierdzy wszyscy chodzą bez pytania” – przerwała Julia. „Biorą, jedzą, grzebią w bieliźnie i uśmiechają się, jakby tak miało być”.

Nie odpowiedział.

– Czy rozumiesz, że już ci nie ufam?

– Zrozumieć.

– Za późno, Lesha.

Poszła do kuchni. On siedział dalej z rękami na kolanach, jak pierwszoklasista, który zaraz dostanie reprymendę.

„Mama powiedziała” – zaczął ponownie – „że nie powinnaś się obrażać. Że nie miała złych intencji. Po prostu nie była przyzwyczajona do tego, żeby ludzie oczekiwali od niej pozwolenia”.

– Nie dość, że ma pozwolenie, to jeszcze nie ma sumienia – Julia podniosła wzrok. – A ty jej w tym pomagasz. Nie patrzyłaś, jak pracowałam na nocki. Milczałaś, kiedy brała moje pieniądze z komody. „Nie zauważyłaś”, że przeszukuje moje szuflady. A teraz mówisz: „Zostanę z Maksem”? Jak słodko. Zaśpiewasz piosenki przy ognisku?

Wstał. Z pewnym wahaniem. Jakby chciał się bronić, a potem zmienił zdanie.

– Kocham cię, Yul. Po prostu nie wiem, jak inaczej to zrobić.

— Już nie wierzę w to „kocham”. Wiesz, jak ludzie kochają? Budują obronę. Mówią: „Nie, mamo, nie wchodź do jej pokoju”. Mówią: „To jej pieniądze i nikt ich nie tknie”. Nie zdradzają — nie w ten sposób, między ziemniakami a herbatą miętową.

Podszedł cicho do drzwi szafy. Otworzył je. Wyjął torbę.

„A ty?” – zapytał nagle. „Kochałaś mnie?”

Julia się nad tym zastanawiała. Długo. Naprawdę. I po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że nie wie.

„Chciałam, żeby się udało” – powiedziała szczerze. „I długo wierzyłam, że to możliwe. Ale nie. Nie z wami dwojgiem. Zawsze byliście jak przedłużenie matki. Jak jej awatar. Nawet kiedy milczeliście, milczeliście wraz z jej słowami.

Nie odpowiedział. Zapiął torbę. To wszystko. Bez dramatów. Bez łez. Nawet bez „przepraszam”. Po prostu wyszedł. Zamknął za sobą drzwi. Cicho. Jakby ich nigdy nie było.

Julia stała w pustym mieszkaniu, które nagle stało się bardziej przestronne.

Minęły trzy dni.

Telefon był pełen wiadomości. „Julio, możemy o tym wszystkim porozmawiać…” – napisał Aleksiej. „Julio, zrobiłem wszystko z dobrego serca!” – krzyknęła Walentyna Siergiejewna. Zadzwonił Max. Sąsiad z dołu zadzwonił, żeby zapytać, czy się poważnie pokłócili.

Czwartego dnia Julia wyłączyła telefon na zawsze.

Siedziała przy oknie z filiżanką czarnej kawy, gorzkiej jak melancholia, i patrzyła na ulicę.

Na ławce siedziała dziewczyna, jakieś piętnaście lat. W słuchawkach, w ogromnej bluzie z kapturem. Obok niej siedziała kobieta w chuście na głowie, z torbą z apteki. W milczeniu. Obie patrzyły w przeciwnych kierunkach. Nagle dziewczyna zdjęła słuchawki i położyła rękę na ramieniu kobiety. Lekko zadrżała, ale nie odsunęła się.

Kontakt. Bez słów.

Julia spojrzała na nie i zrozumiała – tak, można zacząć od nowa. Nie od razu. Najpierw – popłakać się w łazience. Potem – umyć mieszkanie, pozbyć się zapachu cudzej wody kolońskiej. Potem – wynieść rzeczy. Potem – kupić nową pościel. Potem – nowy kubek. Nie taki jak ten, z „ich” zestawu. Własny.

Wstała, otworzyła okno i wzięła głęboki oddech.

Pachniało mokrym asfaltem, kwitnącym jaśminem i… wolnością.

Gorzkie. Przerażające. Ale moje.

I uśmiechnęła się. Po raz pierwszy od dawna – nie oglądając się za siebie.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *